Być! Ciągle być! – wywiad z Jerzym Stuhrem « Pacjent





Być! Ciągle być! – wywiad z Jerzym Stuhrem

 

Tomasz Waloszczyk: Zatrzymałem się już na pierwszej stronie książki. Pisze Pan, że w końcu będzie miał czas na dystans, na nadrobienie lektur. A teraz pytam, jaki odpoczynek, skoro właśnie wraca pan do życia zawodowego?

Jerzy Stuhr: Każdy taki okres, czas choroby odmienia człowieka, również w sensie jego motoryki. Ja już właściwie nie wrócę. To, co teraz robię, ten niby powrót, jest już na moich warunkach. Mogę powiedzieć, że teraz przez trzy tygodnie mnie nie zobaczycie. Pojadę sobie na przykład na Sycylię, siądę na plaży i poczytam Miseta. Dawniej myślałbym ciągle o następnej propozycji, o tym, co będę robił. Choć oczywiście nadal stawiam sobie wyzwania, bo dla mnie są to kolejne egzaminy wytrzymałości, które na sobie przeprowadzam. „Można przekroczyć pewien próg, dalej iść. Wytrzymam”.

T.W.: Jednocześnie pisze Pan w dzienniku, że zawód aktora teatralnego jest dla młodych ludzi.

J.S.: Z paru powodów. Po pierwsze, do tego trzeba mieć siłę. Przynajmniej w takim aktorstwie, jakie ja uprawiam. Nie potrafię tak po prostu konwersować sobie na scenie. Zawsze całe życie bardzo się męczyłem. Schodziłem, jak po jakimś meczu tenisowym.Potwornie zmęczony. To dla mnie ciężka, fizyczna praca. A ja już nie mam tych sił. Nawet napisałem w dzienniku, że jak tylko zobaczę, że nie wydalam na tym diapazonie energii, przestaję grać.

T.W.: W „Kontrabasiście”…

J.S.: Na przykład. Przede mną kolejny egzamin. Czy ja wytrzymam tego „Kontrabasistę”.

 Dwa, że z wiekiem coraz bardziej zatraca się umiejętność uwierzenia w fikcję. Jak jesteś dzieckiem wystarczy, że powiesz:„to jest zamek” i już jest zamek. Jesteś księżniczką? Bez problemu. Około 14-15 lat już zaczyna się wstyd i pytanie, dlaczego ja mam być księżniczką? Powoli zatracasz tę dziecięcą, cudowną wiarę w fikcję. Jeśli tak, to po co później masz się wygłupiać? A trzecia rzecz, że teatr powinien mówić o sprawach nurtujących tych, którzy do niego chodzą, a kto do niego chodzi? Oprócz miejscowego establishmentu, ludzi, którzy chcą się pokazać, elegancko ubrani, są jeszcze ci, którzy teatr kochają i którzy przez niego chcą zobaczyć świat i swój światopogląd. To są przeważnie ludzie młodzi. Idziesz na spektakl pana Warlikowskiego, siadasz, patrzysz i… jesteś najstarszy na widowni. Ten twórczy teatr jest właśnie dla młodych. A ty masz już swoje lata, więc co im będziesz opowiadał? O sobie?

T.W.: Konsekwencją tego stanowiska jest to, że w przyszłości młodzi aktorzy będą sobie siwe brody przyprawiać.

J.S.: No nie. Ciągle się znajdą tacy, jak Tadeusz Łomnicki, którzy chcą. To nam nie grozi. Powiem panu więcej. Gdyby mnie ktoś dobrze nakłuł i czymś mocno zainspirował, to może ja sam sięgnąłbym jeszcze wgłąb siebie. Tylko, że teraz to zawsze będzie wtedy, gdy mi się zachce.

T.W.: To chyba dużo rzeczy teraz będzie odpadało z dotychczasowej Pana działalności?

J.S.: Zawsze odpadało. Cała moja kariera to było 70 procent odmawiania i 30 procent przyjmowania. Ja, na szczęście zawsze miałem i ciągle mam propozycje. Swój wizerunek u widza, poprzez wybór takich, a nie innych propozycji, kreowałem przez całe lata. A pchały mi się różne rzeczy garściami. „Ale proszę pana, jeszcze jeden festiwal w Opolu” – „Dziękuję bardzo. Ta kariera mnie już nie interesuje”. Zawsze wybierałem i sterowałem, choć pewnie też robiłem błędy.

T.W.: Skoro ma Pan już problem z uwierzeniem w fikcję, to bardziej staje się pan obserwatorem, krytykiem, co z kolei znajdujemy w tym dzienniku.

J.S.: Do tego mam prawo, a jeśli ktoś chce przeczytać moje myśli, to tylko mu za to dziękuję. Teraz w teatrze Polonia mam dodatkową pracę, bo dziewczyny z szatni, czy bileterki przynoszą mi codziennie około piętnastu książek do podpisania.

T.W.: Czy choroba i to, że część tego dziennika pisał Pan w łóżku szpitalnym, będąc prywatną osobą…

J.S.: To jest pierwsza książka, której nie pisałem przy biurku. Nawet jak byłem w domu, to siadałem w fotelu, zapadałem się i tak gryzmoliłem w tym fotelu. A to właśnie dziennik. Tu coś zapisałem na karteluszce, potem schowałem gdzieś, żeby się nie zapomniało. Tak powstawał ten tekst.

T.W.: Czy ta choroba, te szpitalne warunki wyostrzyły Pana sądy? Skłoniły do szczerości?

J.S.: Pierwsza część tej książki jest trochę minorowo-pesymistyczna, bo taki był mój stan. Ta część jest z pozycji takiej, że trochę się oddalam, nie wiadomo czy wrócę. A już druga nie, bo pomału zaświtała nadzieja. Wtedy i w książce zaczyna się więcej anegdot, więcej radosnych rzeczy.

T.W.: A z drugiej strony im dalej brniemy w tę książkę, tym zapiski zdarzają się coraz rzadziej.

J.S.: Bo wie pan, jak masz się nauczyć tekstu w obcym języku, musisz temu poświęcić trochę czasu i możesz być potem lekko zmęczony. Jeszcze jak jesteś pod kroplówką, to myślisz: odłóżmy dziennik na jutro. Starałem się jednak utrzymać dyscyplinę, żeby nie było dłuższej przerwy niż 3-4 dni. Czasami jednak były dni, kiedy myślałem:„o czym ja mam dzisiaj pisać”? No pustka, nic się nie zdarzyło. A nie chciałem przekroczyć pewnych intymności chorobowych. Nie chciałem pisać, że dzisiaj bardzo słabo się czuję, albo że jestem otumaniony. A bywa też tak, że rodzi ci się myśl, ale jeszcze nie potrafisz jej sformułować i wyciągnąć z niej wniosków. Bo starałem się w tym dzienniku, żeby każda myśl nie była tylko opisem rzeczywistości. Czytam teraz dziennik wybitnej poetki i trochę jestem rozczarowany, że ona właśnie tak to opisuje – byliśmy tam i tam, zdarzyło się to i to, wróciliśmy. No i co? Ja wszystko co się zdarzyło zawsze chciałem przetrawić przez fakt, o czym nam to mówi. Żeby było coś o Polaku, o obywatelu, o nas.

T.W.: Czyli każde zdanie w dzienniku jest mocno przemyślane?

J.S.: Pisałem wszystko ręcznie, piórem i panie z wydawnictwa wszystko fantastycznie rozczytywały. Ale dziwiły się, że mimo bazgrołów, w ogóle nie było skreśleń. A ja jestem aktorem i jak coś wymyślam, to uczę się tego na pamięć. I ucząc się zauważam, co jest źle sformułowane. Czasem jak miałem obie ręce w kroplówkach, to nawet nie miałem tego pióra jak użyć. Leżałem, myślałem i uczyłem się na pamięć. A potem jak mi kroplówkę wyjęli, wtedy łubudu, w pół godziny potrafiłem zapisać 10-15 stron.

T.W.: Ciężka choroba sprawia, że człowiek chce się oddalić, nie interesować światem, sprawami publicznymi. Myśli: „dajcie wy mi wszyscy święty spokój”. Zostaje rodzina i chowanie się w prywatność. A Pan mocno przeżywa to, co się dzieje. Wprawdzie nie chce pisać o polityce, ale wraca do niej co chwilę.

J.S.: I dobrze pan to ujął, ale jak obserwowałem moich współcierpiętników, widziałem że sami eliminują się z życia. Wydaje mi się więc, że to jest jakaś rada: nie tracić kontaktu. Może jak ktoś to pod tym kątem przeczyta dziennik, pomyśli sobie, żebyza wszelką cenę być. Być! Być ciągle!

T.W.: Pewnie wiele osób otwierało książkę z zawodem, że w niej tyle spraw publicznych, a o chorobie mało. Tymczasem chorzy pewnie czekali na wiadomości i na pewien rodzaj otuchy, co u tego Stuhra słychać?

J.S.: Codziennie dostawałem ileś listów, e-maili, właśnie pod tym kątem. „Co Pan robi? Niech Pan da jeszcze jedną radę”. Aż mnie to czasem onieśmielało, bo nie jestem psychoterapeutą i mogę popełnić jakiś błąd. A ludzie mnie ciągle prosili o radę, także dlatego, że w rodzinie albo mama chorowała, albo tato chorował. Aż mnie to żenowało. Coś z siebie wydukiwałem, ale zawsze miałem prawo tyle powiedzieć komuś, co sam na sobie sprawdziłem. Raz w jednym wywiadzie rzuciłem taką niewinną uwagę, że codziennie stawiam sobie pewne progi. Jak już było ze mną źle, to wychodziłem z psem i mówiłem: „dojdę do tamtej ławki dzisiaj”. I jak doszedłem to było zwycięstwo. Proszę sobie wyobrazić, ilu ludziom te słowa pomogły. Żeby stawiać sobie cele. Nie te wielkie, żeby przeżyć, ale malutkie. Dzisiaj dojdę do tamtej ławki. A jutro do następnej. I ta książka jest zakamuflowanym podręcznikiem dla moich współcierpiętników.

T.W.: A dla Pana osobiście to był element walki z chorobą? Jakaś taktyka? Niektórzy dowiadując się o diagnozie, idą jak na wojnę. Mówią, że teraz będę z tobą walczył, wewnętrzny wrogu.

J.S.: Tutaj proszę uważać! Nie wolno w żadną stronę pójść w ekstremę. Dostojewski mówił, żeby przyjąć cierpienie. Grałem to kiedyś. „Przyjmij cierpienie. Wyjdź na rozstaje dróg i pokłoń się”  – mówiła Sonia do Raskolnikowa. Trzeba być ostrożnym. Trzeba mieć świadomość, że w każdej chwili możesz to przegrać. Że takie jest życie. Zrobię wszystko, co w mej mocy, bo kocham życie. Ale wiem, że może ono również się skończyć. Lekarze na początku myśleli, że ja, opalony, zapytam zaraz kiedy wrócę na plażę na Sycylię. A ja, jak zobaczyłem, że stosują wobec mnie manewr zimnych pryszniców, powiedziałem:  „Ale ja już raz byłem ciężko chory, pani doktor. Ja już umierałem na serce. I ja wiem co to jest ciężka choroba, bo widzę, że wy mnie ciągle traktujecie, jak takiego Dyzia, co mu trzeba dopiero pokazać, że to poważna sprawa. A ja wiem, że to jest poważne. No ale co w związku z tym? Mam tragiczne miny robić? Coś udawać? Ja chcę żyć”.

T.W.: Aktor to ciało, praca ciałem. A choroba to ciało jednak zmienia.

J.S.: Jak mnie Krzysztof Zanussi zobaczył w Monachium na lotnisku (najpierw musiałem mu pomachać, bo mnie nie poznał), to powiedział: „Panie Jerzy, jakby ktoś teraz Pana obsadził to byłby strzał w dziesiątkę, bo takiego pana się nikt nie spodziewa”. A ja mu na to: „No właśnie Włosi to wymyślili i jadę mierzyć kostiumy”. To był kwiecień, ja jeszcze ciągle byłem pod chemią. To jest tak, że natychmiast musisz nauczyć się swoich nowych warunków, zwłaszcza filmowych, bo w teatrze ciągle jest jeszcze konwencja. Na przykład, gram w Polonii w sztuce „32 omdlenia”. I w pierwszej roli masa mojego ciała jest ważna. Ona mówi do niego: „niedźwiedź”. No przecież do chudego człowieka tak nie powie. Ja jeszcze bardziej mogę to wydobyć zamaszystością zachowania, ale trochę mi to już przeszkadza. Za to w drugiej części, w „Oświadczynach” to mi pomaga. Bohater jest hipochondrykiem, chudziutkim, chorym, udającym narzeczonego. Musisz się po prostu nauczyć nowych warunków. I mimo że nienawidzę lustra, to jednak często w niego zerkam krytycznym okiem. I gdybym miał teraz zagrać cośw moim filmie, nie potrafiłbym jeszcze zobaczyć siebie na ekranie. Nie wiem, co taki gość miałby wyrażać. Pustka. Nie widzę siebie. Bo jak ktoś inny mnie obsadzi, wymyśli, to wszystko w porządku. XIX-wiecznego generała zakonu jezuitów mogę grać, tak jak we Włoszech mi się właśnie przytrafiło. Niektórzy jednak mówią, że już powoli znowu zmieniam wygląd i te warunki, ale chyba taki trochę pozostanę.

T.W.: To skoro o teatrze Polonia mówimy, zobaczymy tę sztukę w teatrze telewizji na żywo?

J.S.: Tak, 24 września. Prowadzone są rozmowy, a nam już kazali rezerwować  terminy.

T.W.: I jak Pan się z tym czuje? Bo różni aktorzy mieli różne opinie po spektaklach na żywo.

J.S.: Zawodowo jest to dla mnie ciekawostka, bo należę do pokolenia, które nigdy na żywo w telewizji nie występowało, wszystkie spektakle były rejestrowane. Moi starsi koledzy jeszcze grali na żywo, opowiadali potem legendy o tych przedstawieniach. To jedna sprawa. A druga – wie pan dla kogo będę grał?

T.W.: Dla wnuczki?

J.S.: Wnuczka to dopiero kiedyś zobaczy zarejestrowany spektakl. Nie! Będę grał dla gromadki smutnych panów w piżamach na siódmym piętrze kliniki w Gliwicach. Oni będą patrzeć i mówić: „On tu był, patrz! Jemu się udało”. Jak wyjdę na scenę i zapali się czerwone światełko, tylko o nich będę myślał.

Źródło: Tomasz Waloszczyk, Zespół ds. Komunikacji Centrum Onkologii im. prof. F. Łukaszczyka w Bydgoszczy