Patomorfologia jako interdyscyplinarny dział medycyny – wywiad z dr hab. n.med. Andrzejem Wojnarem – kierownikiem Zakładu Patomorfologii Dolnośląskiego Centrum Onkologii
Blog Archives
Dr hab. n.med. Andrzej Wojnar – kierownik Zakładu Patomorfologii Dolnośląskiego Centrum Onkologii, konsultant wojewódzki.
PubliczneCentraOnkologii.pl: Co to jest patomorfologia i czym się zajmuje?
Dr hab. n.med. Andrzej Wojnar: Patomorfologia jest interdyscyplinarnym działem medycyny, który zajmuje się diagnozowaniem schorzeń na podstawie zmian makroskopowych i mikroskopowych w tkankach.
Lekarz patomorfolog rozpoznaje chorobę, ocenia stopień jej zaawansowania. Weryfikując czynniki predykcyjne (określające odpowiedź na konkretne leki) i czynniki prognostyczne (przewidujące przebieg choroby) moderuje terapię oraz ocenia skuteczność leczenia.
Patomorfologia to jedna z podstawowych specjalizacji lekarskich. Stosuje ona badanie mikroskopowe tkanek oraz badanie sekcyjne, a więc bierze też udział w stwierdzeniu przyczyny zgonu.
PubliczneCentraOnkologii.pl: Na czym polegają badania patomorfologiczne i czy należy się do nich jakoś specjalnie przygotować?
Dr hab. n.med. Andrzej Wojnar: Odpowiadając na pytanie przekazuję, ze badanie patomorfologiczne polega na pobraniu komórek (badanie cytologiczne) lub tkanki (badanie histopatologiczne) do oglądu pod mikroskopem. Ponieważ odbywa się ono w trakcie zabiegu, nie wymaga to od pacjenta jakiegoś specjalnego dodatkowego przygotowania poza rutynową procedurą zabiegową.
PubliczneCentraOnkologii.pl: W jaki sposób patomorfologia bierze udział w leczeniu i diagnostyce chorób onkologicznych?
Dr hab. n.med. Andrzej Wojnar: Interdyscyplinarność patomorfologii przejawia się w ścisłej współpracy z różnymi specjalnościami: onkologią kliniczną, chirurgią, ginekologią, urologią, neurochirurgią, ortopedią, radioterapią, radiodiagnostyką, dermatologią itd.
Patomorfolog uczestniczy też w klinicznych pracach badawczych, opisowych, poglądowych i kazuistycznych.
PubliczneCentraOnkologii.pl: Patolog ściśle współpracuje z biologiem molekularnym. Na czym polega ta współpraca?
Dr hab. n.med. Andrzej Wojnar: W zakresie mikroskopii wykorzystuje preparatykę bądź mrożeniową (w badaniach śródoperacyjnych) oraz histochemię, immunohistochemię, cyfrową analizę obrazu, a także biologię molekularną.
Histochemia wspomaga ukierunkowanie diagnozy. Immunohistochemia jest niekiedy decydująca przy rozpoznaniu niskozróżnicowanych nowotworów, ale też jest czynnikiem predykcyjnym i prognostycznym jak np. oznaczenie Her-2, receptorów estrogenowych i progesteronowych, czy CD-20, CD-117, EGFR, czy wskaźnika proliferacji Ki-67.
W końcu biolog molekularny wspomaga diagnostykę i terapię chorób nowotworowych określając w materiale przygotowanym przez patomorfologa odpowiednie markery na poziomie genowym (m.in. w białaczkach, raku piersi, raku płuc czy czerniaku skóry).
Wywiad z dr n. med. Kazimierzem Hałaburda – Kierownikiem Kliniki Transplantacji Komórek Krwiotwórczych w Instytucie Hematologii i Transfuzjologii w Warszawie
PubliczneCentraOnkologii.pl: Co rozumiemy pod pojęciem przeszczepu szpiku kostnego?
Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Na początek należy wyjaśnić terminologię. Mówiąc „przeszczep” mamy na myśli to, co przeszczepiamy, czyli krwiotwórcze komórki macierzyste. Zabieg zaś określamy mianem „przeszczepienia”. Komórki krwiotwórcze do przeszczepienia mogą być pobrane bezpośrednio ze szpiku kostnego, lub też z krwi obwodowej po odpowiedniej ich mobilizacji. Ta ostatnia metoda jest obecnie zdecydowanie dominująca. Podaje się leki, które powodują, że część krwiotwórczych komórek macierzystych opuszcza szpik kostny, krąży we krwi i przy pomocy specjalnego urządzenia są z niej wyłapywane i kolekcjonowane. Wyróżniamy dwa podstawowe rodzaje transplantacji: komórek własnych (czyli autologicznych) oraz komórek pobranych od dawcy (czyli alogenicznych).
PubliczneCentraOnkologii.pl: Kiedy wykonuje się przeszczepienie komórek własnych, a kiedy pobranych od dawcy?
Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Transplantacje komórek krwiotwórczych przeprowadzamy w ogromnej większości przypadków u pacjentów cierpiących na nowotwory szpiku i układu chłonnego. Do rzadszych wskazań należą inne, takie jak niewydolność szpiku czy wrodzone zaburzenia odporności. Przede wszystkim od rozpoznania choroby zasadniczej, ale też wieku chorego i jego stanu ogólnego zależy, jaki rodzaj transplantacji proponujemy. Trzeba wyraźnie podkreślić, że jest to procedura, którą należy wpisać w plan leczenia pacjenta odpowiednio wcześnie. Przeszczepienia komórek krwiotwórczych nie można traktować jako „ostatniej deski ratunku”, bo wówczas nie przynosi spodziewanej korzyści, a wręcz przeciwnie, może przyczynić się do skrócenia choremu życia.
PubliczneCentraOnkologii.pl: Jakie zmiany następują w organizmie po przeszczepieniu szpiku kostnego?
Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Procedura związana z przeszczepieniem zazwyczaj polega na zastosowaniu bardzo silnej chemioterapii, niekiedy połączonej z radioterapią, której zadaniem jest zniszczenie choroby nowotworowej, na którą cierpi pacjent. Udaje się to wtedy, kiedy tej choroby jest mało. Jeśli choroba jest w pełnym rozkwicie, to takie postępowanie jest nieskuteczne. Zastosowanie wspomnianego leczenia jest związane z szeregiem działań niepożądanych, które chory najbardziej odczuwa już po transplantacji. Należą do nich np. uszkodzenie błony śluzowej przewodu pokarmowego, co wiąże się z bólem i niemożnością przyjmowania pokarmów. Innym skutkiem chemioterapii jest skrajny spadek liczby krwinek, co powoduje konieczność przetaczania krwi oraz płytek warunkujących krzepnięcie, a także naraża chorego na zakażenia. W przypadku transplantacji alogenicznych istnieje również ryzyko, że przeszczepiony od dawcy szpik rozpozna organizm chorego jako obcy i będzie go niszczył. Tego rodzaju powikłanie określamy mianem choroby przeszczep przeciwko gospodarzowi. U około 30% chorych poddawanych transplantacjom alogenicznym przeszczepiamy komórki od osoby z inną grupą krwi niż ma pacjent. Wtedy u chorego dochodzi po pewnym czasie do zmiany grupy krwi na taką jak miał dawca.
PubliczneCentraOnkologii.pl: Ile czasu potrzebuje chory, aby wrócić do zwykłego trybu życia po przeszczepieniu?
Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: To zależy przede wszystkim od rodzaju transplantacji. Po transplantacjach autologicznych jest to najczęściej kilka tygodni. Jest to analogiczne do chorych po intensywnej chemioterapii. Natomiast rekonwalescencja po transplantacjach alogenicznych trwa co najmniej kilka miesięcy, chociaż najczęściej dopiero po około roku chorzy odzyskują pełnię formy. Typowo, przez pierwszych 6 miesięcy pacjenci wymagają leczenia immunosupresyjnego. W tym czasie wielu z nich trafia ponownie do szpitala z powodu różnego rodzaju powikłań. Jeśli u chorych po transplantacji alogenicznej rozwinie się przewlekła choroba przeszczep przeciwko gospodarzowi, to wymagają oni znaczne dłuższego czasu leczenia lekami immunosupresyjnymi. Część nich musi te leki przyjmować do końca życia. Objawy choroby przeszczep przeciwko gospodarzowi mogą trwale pogorszyć jakość życia lub spowodować rozwój wtórnych powikłań będących nawet zagrożeniem życia.
PubliczneCentraOnkologii.pl: Jakich wytycznych musi przestrzegać chory po przeszczepieniu szpiku kostnego?
Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Bezpośrednio po wyjściu ze szpitala wskazane jest częściowe ograniczenie kontaktów z innymi ludźmi ze względu na ryzyko zakażeń. Dotyczy to przede wszystkim chorych po transplantacjach alogenicznych. Należy unikać dużych skupisk. Nie ma natomiast przeciwwskazań do aktywności fizycznej czy przebywania na dworze. Podobnie, kontakty ze zwierzętami domowymi nie powinny być zbyt bliskie, a absolutnie przeciwwskazane jest zajmowanie się np. gołębiami ze względu na ryzyko zakażenia grzybami. Konieczna jest dieta lekkostrawna lecz wysokobiałkowa i wysokokaloryczna. Wielu chorych traci nawet 10% masy ciała w trakcie procedury przeszczepowej. Niektórych pokarmów należy się wystrzegać ze względu na wpływ jaki mają na metabolizm leków. Po transplantacjach autologicznych pacjenci przez krótki czas przyjmują profilaktycznie leki przeciwzakaźne, a po około 100 dniach po przeszczepieniu oceniamy ostateczny efekt leczenia. Dalszą opiekę nad chorymi sprawują już lekarze kierujący ich na przeszczepienie – zgodnie z zasadami dotyczącymi monitorowania pacjentów w określonej jednostce chorobowej. Inaczej jest po transplantacjach alogenicznych. Po wyjściu ze szpitala chorzy zgłaszają się początkowo na wizyty co tydzień. Jest to konieczne, ponieważ muszą być pod ścisłą obserwacją, wymagają badań w kierunku zakażeń wirusowych, monitorowania stężeń leków immunosupresyjnych. W trakcie leczenia immunosupresyjnego chorzy przyjmują profilaktycznie leki mające ich chronić przed zakażeniami. W późniejszym czasie, kiedy immunosupresja jest już zakończona, poddaje się ich szczepieniom ochronnym. Staramy się, aby wizyty w poradni odbywały się tak rzadko, jak to tylko możliwe biorąc pod uwagę bezpieczeństwo chorego. Wielu z pacjentów przyjeżdża ze znacznych odległości i dla nich te wizyty są nie tylko uciążliwe ale także związane ze sporym kosztem dojazdu. Z upływem czasu wizyty stają się rzadsze, a po 5 latach od przeszczepienia widujemy pacjentów raz w roku.
PubliczneCentraOnkologii.pl: W których przypadkach nie można zastosować przeszczepienia szpiku kostnego jako formy leczenia białaczki?
Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Po pierwsze nie wszystkie rodzaje białaczek, bo mówimy tak naprawdę o dużej grupie bardzo różnorodnych chorób nowotworowych, są wskazaniem do przeszczepienia komórek krwiotwórczych. Przykładem może być przewlekła białaczka limfocytowa, która występuje najczęściej u osób w starszym wieku. Jest grupa chorych z tym rozpoznaniem, u których nie stosuje się leczenia od samego początku, a jedynie obserwuje się rozwój choroby i wkracza się z terapią w odpowiednim momencie. Przewlekła białaczka szpikowa z kolei, kiedyś sztandarowe wskazanie do transplantacji alogenicznej, zazwyczaj dobrze poddaje się leczeniu terapią celowaną, hamującą działanie nieprawidłowego białka odpowiedzialnego za rozwój tej choroby. Są także takie białaczki, które dobrze poddają się samej chemioterapii i tylko w przypadku nawrotu rozważa się przeszczepienie komórek krwiotwórczych. Niekiedy niestety zdarza się, że chorzy ze wskazaniami do transplantacji mają choroby towarzyszące, które powodują, że ryzyko związane z procedurą staje się zbyt duże lub wręcz uniemożliwiają przeszczepienie komórek krwiotwórczych. Jest wreszcie pewna populacja chorych, u których białaczka jest oporna na chemioterapię. W takiej sytuacji przeszczepienie komórek od dawcy najczęściej jest niecelowe, ponieważ nie jest w stanie opanować choroby. Innymi słowy, po to aby transplantacja przyniosła pozytywny efekt, choroby powinno być jak najmniej, a najlepiej gdyby była niewykrywalna.
PubliczneCentraOnkologii.pl: Czy przeszczepienie szpiku kostnego jest gwarantem wyleczenia białaczki?
Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Niestety tak nie jest. Nawrót choroby podstawowej jest najczęstszą przyczyną niepowodzenia transplantacji. Może nastąpić w różnym czasie, chociaż najwięcej nawrotów obserwuje się w 1 roku po zabiegu. Nawroty po 2 latach są już stosunkowo rzadkie. Oczywiście zdarzają się i takie, które następują po wielu latach. Leczenie chorych z nawrotem choroby po transplantacji jest trudne, ponieważ często choroba okazuje się oporna na chemioterapię lub skumulowana toksyczność poprzedniej terapii nie pozwala na zastosowanie pewnych leków. Wybór optymalnego postępowania jest w takich przypadkach bardzo indywidualizowany. U niektórych chorych można stosować „broń biologiczną” w postaci limfocytów pobranych od dawcy lub nawet rozważać przeprowadzenie kolejnej transplantacji.
PubliczneCentraOnkologii.pl: Jaka jest różnica między przeszczepieniem szpiku kostnego od dawców spokrewnionych i od dawców niespokrewnionych?
Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Z punktu widzenia samej techniki przeszczepiania nie ma żadnych różnic. Wyniki transplantacji komórek krwiotwórczych z obu tych źródeł są takie same, pod warunkiem pełnego dopasowania pomiędzy biorcą i dawcą pod względem tzw. antygenów zgodności tkankowej. Nie zawsze jest to osiągalne i wówczas przeprowadza się transplantację od dawcy, który się różni od chorego w zakresie tych antygenów. Powoduje to nieco większe ryzyko powikłań. Warto dodać, że obecnie większość transplantacji wykonuje się od dawców niespokrewnionych, ponieważ w naszej populacji spada wyraźnie dzietność i pacjenci po prostu nie mają rodzeństwa, które po badaniach mogłoby oddać swoje komórki krwiotwórcze. Jeśli chory ma rodzeństwo, to prawdopodobieństwo, że ma zgodnego dawcę rodzinnego wynosi 25%. Szansa na znalezienie dawcy niespokrewnionego wynosi około 70%. Pozostawia to niemałą grupę chorych, dla których trzeba szukać możliwości przeszczepienia komórek krwiotwórczych z innych źródeł. Może to być krew pępowinowa lub komórki pobrane od tzw. dawców haploidentycznych. Ale myślę, że to już informacje zbyt szczegółowe, które nie zainteresują czytelników.
W liceum marzył by być chirurgiem lub ginekologiem. Zmienił jednak zdanie – pociąga go odkrywanie tajemnic, ukrytych w małym skrawku materiału tkankowego. Wojciech Jóźwicki, Koordynator Zakładu Patologii Nowotworów i Patomorfologii.
Anna Twardowska: Czy w dzieciństwie biegał Pan z lupą i przez szkło powiększające oglądał świat?
Dr n. med. Wojciech Jóźwicki: (śmiech) – Nie, a skąd to pytanie?
Miałam taki okres fascynacji, ale minął. Perspektywa pracy w laboratorium wydawała mi się na dłuższą metę mało pociągająca.
– Kiedy byłem dzieckiem też o tym nie marzyłem. Jak każdy chłopiec chciałem być strażakiem. Mój pierwszy kontakt z „medycyną” miałem w wieku siedmiu może ośmiu lat. Dostałem wtedy od mojej cioci prezent: strzykawkę, sterylizator i pluszowego misia. Robiłem mu zastrzyki z wody. Jednak studia lekarskie „zastawiły” na mnie pułapkę. Moja mama bardzo mnie namawiała. Sama kiedyś o tym marzyła, jednak jej zawodowa kariera ułożyła się inaczej, została ekonomistą. Moje dzieciństwo było pełne przykładów dobrych lekarzy, opowiadań o ich wspaniałej i potrzebnej pracy. To było skuteczne – poszedłem na Akademię Medyczną, może trochę aby spróbować tego wyobrażonego świata, a może dla „świętego spokoju” (śmiech).
Akurat?!
– Żartuję oczywiście. Zawsze interesowałem się biologią. W liceum myślałem o tym by zostać chirurgiem lub ginekologiem. Jednak studia krystalizują poglądy. Zafascynowała mnie diagnostyka. Diagnostyka kliniczna, szczególnie onkologiczna, opiera się na patomorfologii, która sięga bardzo głęboko – do tkanek, komórek, molekuł. Szybko dotarło do mnie, że tam właśnie choroba skrywa swoje tajemnice. Stąd moja specjalizacja.
Wydaje się, że ta praca jest bardzo schematyczna. Mamy wycinek, badamy go pod mikroskopem i już wszystko jasne.
– Nic bardziej mylnego! Tutaj wyniku nie mamy w godzinę. Czasami trzeba na niego czekać kilka dni, a niekiedy nawet tygodni. Choroba „strzeże” swoich tajemnic. Wszystko robimy ręcznie. Każdy wycinek tkankowy musi mieć swój identyfikator, musi być dokładnie opisany pod względem morfologicznym i topograficznym, czyli jak wygląda i skąd pochodzi. Podczas pierwszych oględzin materiał operacyjny jest badany dotykiem, rozkrawany oglądany i wykrawany. Starannie zaplanowany proces wykrawania, pozwala otrzymać szereg wycinków tkankowych, z których każdy nosi w sobie cząstkę informacji o procesie chorobowym. Chodzi o to, aby po zbadaniu wszystkich otrzymać pełne rozpoznanie. Wycinki są później utrwalane w formalinie i przeprowadzane w procesorze tkankowym, tzn. przygotowywane do przyjęcia barwników tkankowych. Ordynacja barwienia i odczytywanie „sygnałów” w mikroskopie świetlnym jest autorską pracą patologa. Odbywa się w tzw. panelach barwień, które zlecane są w kolejnych krokach diagnostycznych. Czas badania zależy m.in. od liczby wykonanych paneli. Proszę sobie wyobrazić, że nawet utrwalanie i barwienie nie przebiega zawsze według jednego wzorca. Proces ten zależy między innymi od wieku Pacjenta, zażywanych leków, uwodnienia tkanek, sposobu ich pobrania… Pierwszy obraz mikroskopowy, zwykle po kilku dniach przygotowań, pozwala oszacować wstępnie jak jesteśmy blisko, lub daleko, od ustalenia rozpoznania. Potem kolejny krok, kolejny i kolejny, aż do końcowego sukcesu, czyli uzyskania informacji, od których zależy skuteczne leczenie. Różni patolodzy wybierają różne drogi dotarcia do rozpoznania. Każdy z nas ma swój własny, autorski, warsztat pracy. Patolog jest tym, który wie pierwszy…
Czasem trafiamy na bardzo rzadki rodzaj nowotworu, który np. zdarza się raz na rok, na całym świecie. Wtedy badanie może trwać znacznie dłużej, ponieważ dodatkowo korzystamy z pomocy naszych konsultantów zewnętrznych. Nie stawiamy szybkich diagnoz wstępnych, odsyłając Pacjenta do innych ośrodków, dysponujących odpowiednimi technologiami diagnostycznymi. Wszystkie one są dostępne u nas. Pacjent, który tutaj przychodzi otrzymuje pełne i ostateczne rozpoznanie choroby, które pozwala na aplikację każdej znanej na świecie terapii.
Wydaje się, że Pańska praca jest komfortowa, bo nie ma Pan kontaktu z Pacjentem, nie widzi jego strachu.
– Rzadziej spotykamy chorych, niż lekarze innych specjalności. Dzieje się tak np. podczas biopsji cienkoigłowych, albo na posiedzeniach zespołów interdyscyplinarnych planujących leczenie. Ograniczony kontakt z Pacjentem nie neutralizuje jednak ciężaru odpowiedzialności. Proszę pamiętać, że działanie chirurga bardzo często opiera się na rozpoznaniu patomorfologicznym. Szczególnie podczas tzw. badań śródoperacyjnych. W ciągu kilku minut, podczas trwającego zabiegu operacyjnego, patolog podaje diagnozę, od której np. zależy usunięcie narządu. Czasem chorzy przychodzą do mnie, pytają o wynik, jakiś komentarz, chcą wiedzieć więcej. W pierwszym odruchu trudno jest odmawiać. Pacjenci żyją w ogromnym stresie i lęku, dlatego pukają do wszystkich możliwych drzwi, to zrozumiałe. Jednak w ich interesie jest, aby odpowiedzi na swoje pytania uzyskiwali od lekarza prowadzącego, który ma pełen obraz choroby. Zbyt często, kierując się dobrem Pacjenta, zapominamy, że on słucha inaczej. Jedno słowo nieuwagi może bardzo zdezorientować i poranić.
Łączy Pan pracę w szpitalu i na uczelni?
– Tak. Bardzo lubię zajęcia ze studentami. Poza tym pasjonuje mnie praca naukowa.
Jakie badania teraz prowadzicie?
– Od początku byłem związany z onkologią urologiczną. W ciągu ostatnich kilku lat nasze naukowe spektrum poszerzyło się o kilka innych nowotworów. Interesują nas relacje guza nowotworowego z jego szeroko rozumianym mikrośrodowiskiem. Guz nie rozwija się w próżni, nie może żyć poza organizmem. Próbujemy dowiedzieć się co sprzyja jego wzrostowi i czy układ immunologiczny Pacjenta mu w tym pomaga? To podobnie jak z uszkodzonym płodem: w organizmie matki żyje i rośnie, ale poza nim umrze, bo nie jest przygotowany do samodzielnego, pozamacicznego życia.
Prowadząc tak intensywne życie zawodowe ma Pan czas na odpoczynek?
– Niewiele, ale w porównaniu do początków mojej pracy, sytuacja jest już stabilna. Kiedyś było bardzo mało patologów, więc jeździłem właściwie po całym województwie, wciąż w delegacji. Dziś mam ten komfort, że pracuję tylko w Centrum Onkologii i w Collegium Medicum UMK. Czasu wolnego nie jest wiele, ale jeśli już uda mi się go trochę wygospodarować, to spędzam go z rodziną. Starsze dzieci już nie mieszkają z nami, studiują, ale najmłodsza córka potrzebuje uwagi, ma dopiero 14 lat.
Mam też takie swoje słabości – bardzo lubię łowić ryby, w wypadach nad jezioro często towarzyszy mi żona. Zajmuję się także szkoleniem naszego owczarka niemieckiego. Lubię czytać, prócz prac z branży medycznej, książki z cyklu sf.
Dzieci będą kontynuować rodzinną tradycję? Jakie studia wybrały?
– Najstarsza córka skończyła Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie na Wydziale Malarstwa, a trójka pozostałych zdecydowała się na medycynę. Muszę jednak pani powiedzieć, że w przeciwieństwie do mojej mamy, ja im niczego nie sugerowałem. Żona jest pediatrą, w domu często mówimy o pracy – dzieci znają jej blaski i cienie, medycyna jest ich wolnym wyborem. Mam nadzieję, że nie będą żałować, tak jak nigdy ja nie żałowałem…
Rozmawiała
Anna Twardowska
Zespół ds. Komunikacji
Swoją pracę wykonuje z pasją. Bez końca może o niej mówić. Z ogromnym szacunkiem odnosi się do chorych. Wolny czas spędza gotując staropolskie potrawy lub grając w brydża – profesor dr hab. med. Michał Studniarek.
Anna Twardowska: Radiologia, medycyna nuklearna… Skąd takie zainteresowania? Kiedy kończył Pan studia, nie były to rozwinięte dziedziny medycyny.
Michał Studniarek: Chce pani powiedzieć, że jestem taki stary? (śmiech). Żarty, żartami, ale rzeczywiście kiedy zaczynałem było zaledwie 66 specjalistów w dziedzinie medycyny nuklearnej. Zawsze mnie interesowała diagnostyka, wiedziałem że to jest przyszłość medycyny. Nigdy nie żałowałem swojego wyboru.
Dla laika obie te dziedziny są bardzo podobne – polegają na obrazowaniu.
Nie, nie, one bardzo się różnią. Nie chcę nikogo zanudzać szczegółami technicznymi, ale najprościej mówiąc: medycyna nuklearna pozwala zobrazować czynności tkanek i narządów, natomiast radiologia – uwidacznia ich morfologię.
No proszę, a ja zawsze zachwycałam się chirurgią i jej ogromnymi możliwościami.
Ojciec medycyny, Hipokrates powtarzał: przede wszystkim nie szkodzić. A co robi chirurg? Otwiera powłoki, zadaje ranę. Owszem, celem jest leczenie, ale to radykalna dziedzina medycyny. Oczywiście mówię to nieco przekornie, nie mam zamiaru obrażać chirurgów (śmiech).
Pańska córka jest anestezjologiem, więc bardzo ściśle pracuje z chirurgami.
Nawet nie wiem, czy mogę o niej mówić. Nie przyznaje się do tego, że jest moim dzieckiem. Pracuje w Warszawie. Studiowała w Krakowie, później przeniosła się do Gdańska, ale mieszkała w akademiku. Zawsze zależało jej, żeby na wszystko zapracować samodzielnie, bez korzystania z koneksji i nazwiska. Więc proszę wybaczyć, ale nie będę się rozwodził w tym temacie, bo dopiero się od niej nasłucham (śmiech).
Kończył Pan studia w Łodzi. Teraz pracuje w Gdańsku i Bydgoszczy.
Tak, jak wspominałem, diagnostyka ma przyszłość. W swojej zawodowej karierze cztery razy budowałem zakłady radiologiczne praktycznie od podstaw, ponieważ istniejące pracownie nie odpowiadały już potrzebom współczesnej onkologii. Dziś diagnostyka pozwala nie tylko wykryć zmiany, ale wybrać także leczenie, a później ocenić jego skuteczność. Rośnie jej rola w skutecznej walce z nowotworami, w tym najpoważniejszym obecnie – rakiem płuc. Pozwala go wykryć niskodawkowa tomografia komputerowa płuc. Problem w większości dotyczy palaczy i badania powinny być wykonywane właśnie u nich. Ich koszt mógłby być wliczony w cenę papierosów – 10 groszy od każdej paczki. Nie obciążałoby to osób niepalących. Taki program od dwóch lat próbuje uruchomić w województwie kujawsko – pomorskim, dyrektor Centrum Onkologii – Zbigniew Pawłowicz. Znając jego skuteczność mam nadzieję, że pierwszym wolnym od raka płuc miejscem w Polsce będzie właśnie to województwo. I tego życzę wszystkim mieszkańcom.
Na siłę nie zmusimy palaczy do rzucenia nałogu. Ale mam wrażenie, że Pacjenci są dzisiaj inni, niż dwadzieścia lat temu.
Rośnie świadomość społeczna, chorzy są coraz lepiej wyedukowani, to pani ma na myśli? Ja zawsze lubiłem kontakt z drugim człowiekiem. Ta praca mi to zapewnia.
Niestety wielu osobom nie udaje się pomóc. To porażka dla lekarza.
Wciąż zbyt dużo Pacjentów trafia do nas w bardzo zaawansowanym stadium choroby. Moim zdaniem winien jest tutaj zły system. Zbyt mała jest rola lekarzy rodzinnych, którzy tak naprawdę powinni działać profilaktycznie, bo to przecież ich najczęściej odwiedzają chorzy. Przynajmniej raz w roku ktoś jest przeziębiony i idzie wtedy do lekarza pierwszego kontaktu, to okazja żeby zająć się nie tylko objawami przeziębienia. Podam pani przykład: leczenie raka piersi kosztuje 300 tys. zł. Profilaktyka kilkaset złotych. Ktoś może powiedzieć, że efektów prowadzenia kampanii profilaktycznych, nie widać. Owszem, w tym momencie nie, ponieważ co roku wciąż umiera 5 tysięcy kobiet, dwadzieścia lat temu było tak samo. Tylko, że na efekty takich działań czeka się dużo, dużej.
Wiele kobiet nie zgłasza się na badania profilaktyczne, nawet jeśli dostają imienne zaproszenia.
Może to będzie niepopularne co powiem, ale nie jestem politykiem, więc mogę sobie pozwolić na szczerość. Uważam, że jeśli coś dostajemy za darmo, to tego nie szanujemy. Gdyby za taką wizytę trzeba by było zapłacić, nawet przysłowiowe kilka groszy, podejście też by się zmieniło. Z tego co obserwuję, jeśli coś dostajemy za darmo, to tego nie szanujemy. Narodowy Fundusz Zdrowia płaci za minimum. Proszę zauważyć, idzie pani do stomatologa, w ramach publicznego ubezpieczenia dostaje najgorszy materiał na uzupełnienie zęba. Ta plomba wkrótce wypadnie i ząb trzeba będzie usunąć. Kiedy pani zapłaci za wizytę, ma do wyboru całą gamę produktów. Rozumiem, że nie każdy może zgadzać się z moim poglądem na częściową opłatność, ale ja nie mówię tutaj o finansowaniu drogiego leczenia onkologicznego, tylko drobnej zapłaty za wizytę profilaktyczną.
Jest Pan pasjonatem pracy, w takiej profesji chyba zresztą nie można inaczej… Ale każdy z nas ma swoją odskocznię. Dla pana, to…
Nie wiem, czy powinienem zdradzać takie tajemnice (śmiech). Lubię czytać książki historyczne i kulinarne.
A co w tym wstydliwego?
Również gotuję. Odkryłem niedawno uroki kuchni staropolskiej i w wolnym czasie przyrządzam różne pyszności. Ostatnio kaczkę nadziewaną kaszą – przepis miałem właśnie z takiej starej książki kulinarnej. Mam też słabość do kart. Uwielbiam grać w brydża. Byłem kiedyś na stypendium we Francji. Proszę sobie wyobrazić, że w ciągu kilku miesięcy nauczyłem się francuskiego, właśnie dzięki temu, że grywałem z rodowitymi Francuzami w karty. Widzi pani, niby poważny ze mnie człowiek, a tutaj takie słabości (śmiech)…
Rozmawiała
Anna Twardowska
Zespół ds. Komunikacji
Prof. dr hab. med. Michał Studniarek jest kierownikiem Zakładu Radiologii Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Pracuje też Zakładzie Diagnostyki Obrazowej i Radiologii Interwencyjnej Centrum Onkologii w Bydgoszczy.
W najlepszych rękach
Pierwszy zabieg rekonstrukcji piersi w naszym kraju przeprowadzono w Centrum Onkologii w Bydgoszczy. Od tego czasu minęło wiele lat, ale my wciąż się doskonalimy, współpracując m.in. z wybitnymi chirurgami rekonstrukcyjnymi na świecie, takimi jak dr Marek Budner z Niemiec.
W Polsce wykonuje się około 35% operacji oszczędzających u Pacjentek chorych na raka piersi. W Centrum Onkologii w Bydgoszczy przeprowadzamy takich zabiegów niemal 50 %. To dużo, ale w porównaniu do Niemiec i tak wypadamy blado. Tam operacje oszczędzające wykonuje się u 80% chorych. Dla Pacjentek skazanych na amputację, szansą na odzyskanie kobiecości jest rekonstrukcja piersi. Rocznie wykonujemy około 60 takich zabiegów.
Duże doświadczenie
Pierwszy zabieg rekonstrukcji piersi w Polsce, z mięśnia płata najszerszego grzbietu (LD), wykonał dr Witold Czechowicz w Bydgoszczy. Było to w 1987 roku, czyli jeszcze przed operacją przeprowadzoną przez profesora Edwarda Towpika. – Mamy długą tradycję, ale wciąż się doskonalimy– przyznaje dr n. med. Piotr Rhone z Oddziału Klinicznego Nowotworów Piersi i Chirurgii Rekonstrukcyjnej. Nasi lekarze wyjeżdżają na warsztaty, sami też zapraszają do Centrum Onkologii wybitnych specjalistów w tej dziedzinie. Do takich należy drMarek Budner, ginekolog, szef Centrum Leczenia Raka Piersi HELIOS w Bad Saarow pod Berlinem. Dr Budneruczył się rekonstrukcji piersi w Ameryce Południowej i Brazylii, gdzie chirurgia plastyczna jest na najwyższym poziomie. Dziś jest uznanym autorytetem w tej dziedzinie. Choć na co dzień pracuje za granicą, często odwiedza Polskę i dzieli się swoją wiedzą z polskimi lekarzami. W maju po raz drugi gościł w naszym szpitalu. –Od mojej poprzedniej wizyty minęło pięć lat. Bardzo dużo się przez ten czasu u was zmieniło– mówił podczas wykładu inaugurującego warsztaty. – Macie znakomitą diagnostykę, świetny sprzęt, na każdym kroku widać tutaj dbałość o Pacjenta.
BreastUnits
Podczas pobytu w naszym szpitalu dr Budner, wiele uwagi poświęcił zintegrowanej diagnostyce i leczeniu raka piersi tzw. BreastUnits. Takie ośrodki z powodzeniem funkcjonują w wielu krajach Unii Europejskiej. W Centrum Onkologii pracownię uruchomiliśmy niedawno. Tutaj Pacjentkę konsultują specjaliści z wielu dziedzin: chirurgii onkologicznej, onkologii klinicznej, patologii, radiologii. Pracownia Breast Unit musi mieć m.in. w pełni wyposażoną salę operacyjną i oddział intensywnej opieki medycznej, możliwość wykonania śródoperacyjnego badania histopatologicznego oraz śródoperacyjnej mammografii. Żeby być ośrodkiem BreastCancer Unit, trzeba spełnić wiele wymogów. Jednym z nich jest leczenie przynajmniej 150 chorych na raka piersi rocznie. W Centrum Onkologii operujemy około tysiąca Pacjentek rocznie. – Breast Unit działa u was od niedawna. Jestem zaskoczony, że już prezentuje światowy standard. Nie zauważyłem różnic między moją, a waszą pracownią, choć my mamy zdecydowanie dłuższy staż– stwierdził dr Budner. Jego zdaniem precyzyjna diagnostyka, to połowa sukcesu w leczeniu onkologicznym.
Wymiana doświadczeń
Między polską i niemiecką służbą zdrowia jest przepaść, tego niestety nie da się zmienić na poziomie lokalnym. Jedyne więc co możemy robić, to nieustannie szkolić umiejętności lekarzy. – Wymieniamy doświadczenia, uczymy się nowych technik. Na warsztaty z dr Budnerem zakwalifikowaliśmy bardzo skomplikowane przypadki. Nie lada wyzwaniem jest odtworzyć pierś po mastektomii, chemio i radioterapii. Ciało nie jest wtedy w dobrej kondycji, a przecież trzeba pobrać mięsień płata najszerszego grzbietu (LD), żeby go przeszczepić. To wymaga dużo sprawności od operującego lekarza. Mimo to dr Budner podejmuje się takich zabiegów, nie boi się mówić o powikłaniach. Bardzo to w nim cenię– mówi dr n. med. Piotr Rhone z Oddziału Klinicznego Nowotworów Piersi i Chirurgii Rekonstrukcyjnej, który blisko współpracuje z szefemCentrum Leczenia Raka Piersi HELIOS.
Dr Budner żartuje, że dobrze przeprowadzona operacja rekonstrukcji piersi wymaga znajomości od 150 do 260 sztuczek chirurgicznych. Trzeba wiedzieć, gdzie i jaką tkankę złapać, odkąd zacząć szycie, w którym miejscu uciąć.
Wciąż mało popularne
Zabiegi rekonstrukcji piersi są refundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Jednak wciąż niewiele Pacjentek leczonych w Centrum Onkologii w Bydgoszczy decyduje się na wszczepienie implantu. Jedne boją się kolejnego bólu, inne martwią się, że zabieg może się nie powieść. –Najlepszą rekomendacją dla rekonstrukcji piersi jest wykonanie zabiegu u innej Pacjentki. Gdy pozostałe kobiety widzą efekt, pytają, czy je też możemy zoperować– dodaje dr n. med. Piotr Rhone z Oddziału Klinicznego Nowotworów Piersi i Chirurgii Rekonstrukcyjnej.
Źródło: Zespół ds. Komunikacji Centrum Onkologii im. prof. F. Łukaszczyka w Bydgoszczy
Być uczciwym, rzetelnym lekarzem, mieć przed sobą konkretną wizję oraz cele i rozumieć drugiego człowieka – wywiad z prof. dr hab. med. Januszem Kowalewskim, kierownikiem Oddziału Klinicznego Chirurgii Klatki Piersiowej i Nowotworów Centrum Onkologii im. prof. Franciszka Łukaszczyka w Bydgoszczy, członkiem Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Bydgoszczy.
Panie Profesorze, zarówno tytuł doktora jak i stopień doktora habilitowanego uzyskał Pan w Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Młody człowiek ma jeszcze inne widzenie świata, czuje, że może zawojować świat. Wartościuje uczony doświadczeniem tego, co dzieje się wokół. Jednak ogromny wpływ mają szczególni ludzie, którzy staną na jego drodze. Wiem, że bardzo Pan ceni tych, którzy Pana uczyli. Czy na kierunek jaki Pan obrał mieli wpływ jacyś szczególni ludzie?
Sądzę, że każda droga zawodowa powinna być inspirowana jakimś wzorcem osobowym. Miałem to szczęście, że na mojej drodze pojawili się tacy ludzie. Wśród nich byli Pan Profesor Gontarz, Pan Profesor Barcikowski, Pan Profesor Dancewicz. Każdy z nich miał pewne cechy osobowościowe i umiejętności chirurgiczne które stanowiły podstawę do mojego dalszego rozwoju naukowego i zawodowego. Impuls do zajęcia się chirurgią dał mi Pan Doktor Sokołowski z Grudziądza, gdzie stawiałem pierwsze kroki w tej dziedzinie. Przede wszystkim chodzi o postawy, o styl bycia, podejście do Pacjenta, do lekarzy, kształtowanie wzajemnych stosunków międzyludzkich w zespole. Jest łatwiej, gdy człowiek ma taki wzorzec do naśladowania. Łatwiej pracować, łatwiej żyć. Życzyłbym każdemu aby na swojej drodze spotkał taką osobowość, z której można czerpać.
Współpracuje Pan z ośrodkami w kraju i zagranicą. Imponuje Pan swoim naukowym dorobkiem. Czy taka droga kosztuje wiele wyrzeczeń? Z tego co wiem, jest Pan domatorem, a praca którą Pan wykonuje z pewnością nie sprawia, że można być w domu zawsze wtedy, gdy czuje się taką potrzebę. Jak to wszystko udaje się Panu pogodzić?
Na pewno praca w medycynie nie jest pracą samodzielną. Jest to praca zespołowa, szczególnie w chirurgii. Cechą, do której warto dążyć jest umiejętność stworzenia zespołu, który potrafi współpracować. Dla porównania, jest to tak jak w zespole piłkarskim czy każdym innym zespole sportowym, gdzie trzeba funkcjonować na zdrowych, uczciwych zasadach. To wszystko ułatwia i prowadzi do sukcesu. Na szczęście to, że jestem domatorem nie przeszkadza mi w tym, żeby być na bieżąco w nauce. Jeżeli coś się lubi, a to co robimy daje zadowolenie, to żadna czynność nie jest trudna. Dla sportowców chociażby takich jak Justyna Kowalczyk i Adam Małysz codzienne treningi również nie skreślają wszystkiego. Praca z pasją sprawia, że można ją wykonywać w sposób doskonały. Trzeba kochać i szanować to, co się robi wówczas jest dużo łatwiej.
Co radziłby Pan młodym lekarzom będącym na samym początku swojej drogi zawodowej? Jakich wskazówek chciałby Pan udzielić?
Pierwsza moja wskazówka, to starać się być uczciwym lekarzem, to znaczy rzetelnie wykonywać swoje obowiązki, uczyć się, dokształcać i mieć przed sobą konkretną wizję, stawiać sobie konkretne cele na konkretny czas. Bardzo ważny dla każdego powinien być dom, rodzina. Stabilizacja i miłość rodzinna to bardzo istotna sprawa, aby móc właściwie rozwijać się zawodowo. Ja mam to szczęście, że w domu znajduję oparcie i wzmocnienie. Młodym lekarzom rozpoczynającym karierę zawodową radziłbym także, aby znaleźli sobie dziedzinę, której studiowanie byłoby ich pasją.
Pracuje Pan z człowiekiem specyficznym, bo onkologicznym. Czy w całej pracy zawodowej zdarzyło się Panu coś, co na długo odcisnęło ślad i pozostało w pamięci? Lekarz ma szczególne zadanie. Będąc z ludźmi nie tylko leczy, ale musi też być humanistą. Jest to bardzo ważne w takim miejscu, gdzie mamy do czynienia z Pacjentem szczególnym. Skąd czerpie Pan Profesor siły?
Wiele się uczę od Pacjentów. Widzę zachowania dzieci, których ojciec jest bardzo chory, jak wiele jest wówczas w ich postawie determinacji, dążenia do uzdrowienia dla rodziny. Widzę poświęcenie po to, aby w jakiś sposób poprawić los. Choroba nowotworowa, która się w rodzinie pojawia wyzwala niesamowite emocje i burzę uczuciową. Takie osoby są zdolne do niesamowitych poświęceń, do swoistego wspólnego przeżywania. To jest piękne. Szczególnie w tych trudnych sytuacjach. To bardzo ważna kwestia – odpowiedzialność za to, co się robi.
Czy radzi Pan Pacjentom i ich rodzinom, ale również swojemu zespołowi jak to wszystko znieść? Podtrzymuje Pan ich na duchu?
Pacjenci nie zawsze zachowują się w sposób racjonalny i to budzi w pierwszym odruchu sprzeciw. Pacjent zachowuje się nawet w sposób agresywny. W takich sytuacjach jednak należy to rozumieć. Musimy pomyśleć sobie jak byśmy reagowali, gdyby jak grom z jasnego nieba spadła na nas informacja o zagrożeniu naszego życia. Takie argumenty zwykle docierają. Pacjent onkologiczny ma w szpitalu specjalne prawa i jego dobro musi być najważniejsze. Musimy zrozumieć jego reakcje, nawet jeżeli jego zachowania są inne niż przyjęte w ogólnoludzkich kontaktach. My potrafimy sobie radzić z takimi trudnymi sytuacjami. Podstawa to zrozumieć Pacjenta, który jest chory na nowotwór. Jego reakcje, jego stosunek do tego, co będzie się działo i niecierpliwość są usprawiedliwione. Konieczne jest empatyczne podejście. Trzeba po prostu zrozumieć człowieka w danej sytuacji.
Terapia skojarzona w leczeniu nowotworów daje wiele możliwości. Jakie znaczenie w leczeniu skojarzonym odgrywa według Pana chirurgia?
Mamy olbrzymie szczęście, że pracujemy w ośrodku, w którym leczenie skojarzone jest standardem. Mamy możliwość zarówno kompleksowej diagnostyki, jak również leczenia skojarzonego. Pacjent przychodząc do tego szpitala może liczyć na pomoc na każdym etapie diagnostyki i leczenia onkologicznego. To jest niewątpliwa zaleta tego ośrodka. Sądzę natomiast, że w większości przypadków chorób nowotworowych leczenie operacyjne jest bardzo istotnym elementem leczenia skojarzonego i cieszę się bardzo, że tu na oddziale możemy stosować taką formę leczenia, nie waham się powiedzieć – leczenia nowoczesnego, w oparciu o techniki nieinwazyjne.
Panie Profesorze, mówi się dużo o rzucaniu palenia. Ostatnio głośno było o zakazie palenia w miejscach publicznych. Jakie mogą być skutki palenia i tak zwanego biernego palenia? Co Pan na ten temat sądzi?
Jestem zwolennikiem tego, aby każdy był odpowiedzialny za swoje zdrowie. Powszechnie wiadomo, że palenie szkodzi. Natomiast sądzę, że każdy człowiek niepalący powinien mieć prawo do tego, żeby w atmosferze wolnej od dymu przebywać, również w miejscach publicznych. Jest również udokumentowane w sposób naukowy, że palenie bierne powoduje 3-4 razy więcej zachorowania na choroby nowotworowe w stosunku do osób niepalących.
Zapewne prowadzi Pan Profesor zdrowy tryb życia. Słyszałam też o zamiłowaniu Pana do maratonów. Zdrowy tryb życia to konsekwencja tego, co robi Pan zawodowo?
To bardzo istotny temat. Ważne jest, aby prowadzić aktywny, zdrowy tryb życia. Warto znaleźć sobie jakąś formę aktywności fizycznej, którą lubimy. Nie musimy się zmuszać. Musi to być coś, co będzie nam sprawiać przyjemność, a nie tylko coś, co nam lekarz polecił. Trzeba sobie wybrać dyscyplinę, którą można uprawiać latami, bez konieczności odwoływania się do jakiegoś przymusu.
Trzeba pamiętać o tym, że zdrowy tryb życia to coś, co musimy ciągle kontynuować. Jeżeli przestaniemy, to po paru miesiącach wrócimy do stanu wyjściowego. Następna kwestia to właściwy sposób odżywiania się. Dodatkowo, unikanie dymu tytoniowego i ogólnie pojęty zdrowy tryb życia. Można zacząć od jakiejś lekkiej dyscypliny sportu, aby nie było przeciążeń i żadnego uszczerbku na zdrowiu. Zdrowe życie, sport w miłej atmosferze. Po prostu o to chodzi.
Panie Profesorze, przyjechał Pan do Bydgoszczy, powierzono Panu kierowanie Oddziałem Klinicznym Chirurgii Klatki Piersiowej i Nowotworów Centrum Onkologii w Bydgoszczy. Wydaje się, że to miejsce daje wiele możliwości do rozwoju. Czy Pan również ma takie zdanie?
Przed dwoma tygodniami były u nas dwie studentki z Bułgarii w ramach programu Erasmus. To co tu się wykonuje, jakie są procedury, jak jest traktowany Pacjent zrobiło na nich ogromne wrażenie. Było to dla nich wielkim przeżyciem w porównaniu do tego, co widziały w innych krajach europejskich i w porównaniu z tym, co się dzieje w Bułgarii. Niektóre instytucje zewnętrzne odbierają nas nawet z pewną dozą zazdrości. Jeżeli ktoś chce się zająć onkologią, to w tym szpitalu ma niesamowite możliwości rozwoju. Jest tu bardzo dobra kadra dydaktyczna, od której można się wiele nauczyć. Prowadzona jest również współpraca międzynarodowa, co stwarza dodatkowe możliwości. Poza tym, mamy nowoczesny sprzęt i cały czas się doposażamy. Nasza aparatura i sprzęt jest na najwyższym, europejskim poziomie. Mamy to, co jest potrzebne żeby diagnozować i leczyć Pacjentów. Nic nie powinno nas zaskoczyć.
Co jest najtrudniejsze w pracy oddziału, którym Pan kieruje? Czego Państwo byście sobie życzyli?
Mam szczęście kierować zespołem, w którym są ludzie odpowiedzialni. Ludzie, którym można zaufać. To znakomicie ułatwia pracę. Natomiast życzyłbym sobie, aby praca opierała się zawsze na współpracy między lekarzami i personelem, na szacunku i zrozumieniu. To sposób na życie. W taki sposób pracuje się łatwiej i lepiej.
Tego Panu Profesorowi oraz całemu zespołowi serdecznie życzymy.
Źródło: Zespół ds. Komunikacji Centrum Onkologii im. prof. F. Łukaszczyka w Bydgoszczy
Motywuje mnie każdy dzień pracy – wywiad z dr Jerzym Siekierą
Urologia onkologiczna jest stosunkowo wąską dziedziną. Jaka jest historia Pana powołania lekarskiego ?
Od zawsze fascynowała mnie medycyna. Dlatego też, rozpoczynając naukę w liceum ogólnokształcącym, nie miałem wątpliwości, w jakim kierunku chcę rozwijać swoje zainteresowania.Zdecydowałem się na profil biologiczno-chemiczny. Stojąc u progu matury podjąłem decyzję o tym, że będę aplikował na studia do Akademii Medycznej w Poznaniu. To był dobry rocznik. 22 absolwentów mojego liceum otrzymało indeks Akademii Medycznej. Na studiach głównie interesowałem się kierunkami zabiegowymi, chirurgią urazową. Idąc tą drogą, ukończyłem chirurgię ogólną pierwszego i drugiego stopnia oraz urologię drugiego stopnia. Urologia to nie tylko onkologia urologiczna, małoinwazyjne techniki leczenia nowotworów, lecz również rekonstrukcje dróg moczowych po rozległych zabiegach onkologicznych z zastosowaniem fragmentu przewodu pokarmowego np. zastępczy pęcherz jelitowy, itp.
Poświęca się Pan Pacjentom, nie zaś badaniom. Co skłoniło Pana do obrania takiego kierunku?
Nie jestem i nigdy nie byłem badaczem, lecz w sposób ciągły korzystam z osiągnięć światowej nauki. Staram się wprowadzać innowacyjne technologie medyczne do działalności leczniczej Centrum Onkologii w Bydgoszczy. Zajmuję się popularyzują nowoczesnych technik, prezentując ich skuteczność w leczeniu nowotworów na kongresach, sympozjach, spotkaniach naukowych. Cztery nowotwory układu moczowo-płciowego znajdują się w dziesiątce najczęściej występujących nowotworów. Rak stercza jest obecnie drugim co do częstości występowania nowotworem. Już wkrótce będzie na pierwszej pozycji. Potrzeba przeciwdziałania zjawisku wpłynęła na dynamiczny rozwój tego kierunku medycyny. Wszystkie Oddziały Urologiczne w Polsce zajmują się leczeniem nowotworów układu moczowo-płciowego, lecz nowoczesnym leczeniem skojarzonym uzupełnionym o innowacyjne techniki chirurgiczne – tylko nieliczne. Do nich zalicza się nasze Centrum Onkologii, którego nadrzędnym celem jest troska o Pacjenta.
W kręgu Pana ścisłych zainteresowań jest poszukiwanie możliwie najmniej inwazyjnych metod leczenia Pacjentów. Już dziś mówi się wiele o laparoskopii – szeroko stosowanej na świecie i zdobywającej również zaufanie polskich onkologów. Nad czym Pan obecnie pracuje?
Laparoskopia to forma przejściowa do bardzo nowoczesnej medycyny zabiegowej jaką jest np. system chirurgiczny da Vinci. Wdrażając agresywne leczenie onkologiczne trzeba wziąć pod uwagę nie tylko korzyści, ale także toksyczne działanie uboczne. Najbliższa przyszłość leczenia nowotworów to małoinwazyjne, organooszczędzające, ablacyjne techniki leczenia wcześnie wykrytych nowotworów. Należą do nich termoablacja radiowa, mikrofalowa, krioablacja, elektroporacja, waporyzacja laserowa, leczenie falą ultrasonograficzną. Najlepsze będą te techniki, które można wykonać w znieczuleniu miejscowym.Dzięki nim nieistotne klinicznie ogniska nowotworowe zostaną pod baczną obserwacją.
Jakie jest Pana najbardziej istotne doświadczenie zawodowe? Takie, które wywarło na Pana największy wpływ?
Każdy przypadek jest inny, dlatego też codziennie wychodzę z Centrum bogatszy o nowe doświadczenie. Bardzo trudno przewidzieć, pomimo istniejących czynników prognostycznych, przebieg choroby. W pracy z Pacjentem należy brać pod uwagę nie tylko nowoczesne leczenie, ale także wzajemnie zaufanie, współpracę, leczenie osłonowe, edukację chorego i jego rodziny, dyspozycyjność, korzystać z doświadczeń innych, psychoonkologów, psychiatrów, lekarzy opieki paliatywnej. Wieloletnie doświadczenie kliniczne wskazuje, że nie ma sytuacji bez wyjścia, zawsze można poprawić kondycje Chorego i podnieść jego komfort życia.
Co daje Panu największą satysfakcję? Co popycha do działania i motywuje?
Każdy przepracowany dzień w Szpitalu. 2-3 udane operacje z założenia radykalne, konsultacje z Pacjentami, dzięki którym tory ich leczenia stają się bardziej proste. Badania diagnostyczne, interwencje ze wskazań pilnych, ratujące życie. To wszystko przynosi satysfakcję i daje motywację do dalszego działania.
Proszę puścić wodze fantazji. Jeśli nie byłby Pan lekarzem – to kim?
Wybór medycyny był decyzją absolutnie niezastąpioną. Gdyby jednak losy potoczyły się inaczej, mógłbym pracować w służbach ratowniczych, np. ratownictwie morskim. Do zadań takich służb należą ciągła gotowość do przyjmowania i analizowania zawiadomień o zagrożeniu życia oraz zanieczyszczeń na morzu. Byłaby to ciekawa praca… jednakże urologia nadal zostaje niezastąpiona.
Źródło: Zespół ds. Komunikacji Centrum Onkologii im. prof. F. Łukaszczyka w Bydgoszczy
Kocha swoją pracę, ale w domu o niej nie myśli. Gra na pianinie, uprawia działkę, spędza dużo czasu z rodziną. Dzięki temu zachowuje poczucie humoru i nie cierpi na syndrom wypalenia zawodowego – Jerzy Tujakowski, koordynator Oddziału Chemioterapii.
Anna Twardowska: Kiedy rozpoczynał pan pracę zawodową, chemioterapia nie była jeszcze w Polsce stosowana. Skąd więc pomysł na specjalizację w dziedzinie, która nie istnieje?
Jerzy Tujakowski: Zaraz po studiach w Gdańsku przyjechałem do Bydgoszczy. Uczyłem się immunologii u profesora Bogdana Romańskiego. Już wtedy wiedziałem, że chcę być onkologiem. Ale tak jak pani wspominała chemioterapia nie istniała, była tylko chirurgia i radioterapia. Dlatego najpierw robiłem specjalizację z chorób wewnętrznych, a później jeździłem do Londynu i Kopenhagi, żeby obserwować jak oni podają chemię. Tak się uczyłem swojej wymarzonej specjalizacji. Niestety mogłem pracować w tamtejszych szpitalach tylko jako wolontariusz, więc żeby przeżyć, popołudniami dorabiałem w antykwariacie.
Trudne początki…
Kiedy przyjechałem do Bydgoszczy też nie było łatwo, nie miałem mieszkania. Spałem w bibliotece profesora Romańskiego w szpitalu. W związku z tym zawsze byłem pierwszy w pracy. Jednak tak można żyć, do momentu, kiedy nie ma się rodziny.
Zauważyłam, że wielu lekarzy żeni się ze swoimi koleżankami ze studiów. Podobnie było z panem?
Nie, Kasię poznałem już w Bydgoszczy, ale ona również jest lekarzem, pediatrą. Tak na marginesie, nie lubię określenia żona, kojarzy mi się z kobietą w wałkach na głowie, a ona jest dla mnie partnerem, towarzyszem, przyjacielem…
Rozmawiacie w domu o pracy, omawiacie historię chorób swoich pacjentów?
W domu najważniejsza jest rodzina. Trudno zdystansować się do takiej pracy, jaką my mamy, ale trzeba dla własnego dobra. Jeden z moich kolegów nie wytrzymał – odszedł, bo się wypalił. Wielu młodych ludzi, podczas robienia specjalizacji, także rezygnuje, nie dają rady. Stąd moja troska, aby dom był oazą spokoju. Telefon komórkowy na weekend zawsze mam wyłączony. Relaksuję się pracując na działce.
Dlaczego wybrał pan medycynę?
Pochodzę z Torunia. Jestem najmłodszym dzieckiem, a studia, to czas na dorosłość, pójście swoimi ścieżkami. U boku rodziców byłoby to trudne. Dlatego szukałem kierunku, jakiego nie było na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Wybrałem medycynę w Gdańsku i w ten sposób wyprowadziłem się z domu. Ale jest też drugi powód, poważniejszy. Jako dziecko długo leżałem w szpitalu. Miałem guza w brzuchu. Chirurdzy dzielnie o mnie walczyli. Gdy wyzdrowiałem, podjąłem decyzję o mojej przyszłości.
Pracuje pan od prawie 40 lat. Czy po takim czasie pamięta się jeszcze swoich pacjentów?
Co czwarty z nas ma raka lub będzie miał. Proszę więc sobie wyobrazić, jak ogromną liczbę osób już poznałem, a ile niestety jeszcze przede mną. Skłamałbym, gdybym powiedział, że pamiętam każdego, ale mam pamięć wzrokową, więc kojarzę twarze. Spotykam moich byłych pacjentów, np. podczas robienia zakupów i od razu przypominam sobie, na co byli u nas leczeni, choć nazwisk nie pamiętam.
Pacjenci za to pamiętają pana. Cenią za wrażliwość, ciepło i przede wszystkim – poczucie humoru.
To bardzo miłe! Staram się być pozytywnie nastawiony i swoim nastrojem, wpływać na chorych. W chorobie nowotworowej, podejście, to połowa sukcesu. Gdybym był śmiertelnie poważny, to chyba wyskoczyłbym przez okno. Przecież wciąż zmagamy się z jakimiś problemami, brakami, przepisami, ale to są sprawy, których nie przeskoczę i zadręczanie się nimi nie ma sensu. Poza tym jako lekarz uważam, że mam obowiązek przeprowadzić Pacjenta, przez tą trudną drogę, jaką jest leczenie, a więc muszę być dla niego wsparciem w sferze psychicznej. Dlatego czasami nawet się wygłupiam, ale jeśli to komuś pomaga, to uważam, że jest dobrze. Ostatnio zadzwoniła do mnie koleżanka, z którą chodziłem do przedszkola – jej mama ma raka. Poprosiła mnie o pomoc. Jak się okazało, chodzi głównie o wsparcie. Ludzie gubią się w szpitalu, a jeszcze gdy walczą ze śmiertelną chorobą, to naprawdę trzeba czasami podać rękę i dosłownie prowadzić od gabinetu do gabinetu.
Ma pan duszę społecznika?
Lubię pomagać, ale działam też na rzecz swojego środowiska. Za duży sukces uważam swój udział w tworzeniu „Hospicjum Bydgoskiego” przy parafii Św. Braci Męczenników. Pamiętam, jak z księdzem prałatem Romualdem Biniakiem stukaliśmy od drzwi do drzwi, zbierając pieniądze na jego budowę. Jestem współzałożycielem Fundacji „DUM SPIRO SPERO”, pomagającej m.in. niepełnosprawnym dzieciom. Byłem członkiem zarządu Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej „Orzeł”, które zajmuje się popularyzacją sportu. Zakładałem także rehabilitację dla Pacjentów z astmą oskrzelową, jestem współzałożycielem rehabilitacji dla Pacjentów onkologicznych po laryngektomii.
Długa lista, na dodatek obejmuje różnorodne środowiska. Jest pan pod względem rozmachu działania, bardzo podobny do swojego taty.
Mój ojciec pochodził z Wilna. Był polonistą, filozofem. Dbał, żebyśmy dużo czytali, mówili piękną polszczyzną. Przez lata był dyrektorem Książnicy Kopernikańskiej, rozbudował sieć bibliotek w mieście. Działał z pasją, należał do towarzystw naukowych, Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, Rady Naukowej Biblioteki Narodowej. Jego aktywność została doceniona, ma w Toruniu swoją ulicę.
Wielu lekarzy jest celebrytami. Widzę ich na przyjęciach, balach. Pana trudno spotkać w miejscach, gdzie lansuje się śmietanka towarzyska.
Unikam tego. Jak już mam wolny czas, to wolę spędzić go w gronie najbliższych. Ale to wszystko kwestia charakteru. Są osoby, które lubią się bawić i domatorzy. Zdecydowanie należę do tych drugich. Jednak chyba panią zaskoczę – lubię grać.
Proszę?
W domu mam pianino i czasami gram dla przyjemności, z kontrabasem też sobie radzę. Podczas studiów w Gdańsku kierowałem klubem Medyk, działałem też w klubie Żak. Organizowałem Jazzową Jesień, na której grywały takie gwiazdy, jak m.in. Tomasz Stańko. Myślę, że gdybym nie został lekarzem, to byłbym muzykiem. Przyznam się, że moim marzeniem jest przygotować w Bydgoszczy „Bal w krainie walca”. Zrobiłem, to kiedyś na studiach, był czerwony dywan, smokingi, długie suknie, dziewczęta sprzedające fiołki, karnety dla pań – bilety rozeszły się błyskawicznie. Ale prócz hobby muzycznego, mam też naukowe. Nie odcinam się od medycyny, opuszczając oddział.
Co Pana fascynuje?
Psychoonkologia – obserwuję Pacjentów na każdym etapie leczenia: przychodnia, szpital, ambulatorium i znowu przychodnia. Ich stan psychiczny jest na każdym etapie inny. W kręgu moich zainteresowań jest też farmakoekonomika. Lekarze stają często przed dylematem: podać lek droższy, ale skuteczniejszy, czy może tańszy lecz wolniej działający? Nie powinno być takich pytań, bo to jakby porównywać syrenkę i mercedesa. Wiadomo, którym autem szybciej dojadę do celu. Bardzo fascynujący jest także temat: atopia a nowotwory. Proszę sobie wyobrazić, że osoby cierpiące na katar sienny rzadziej chorują na raka, a jeśli już zachorują lepiej znoszą leczenie.
Potrafi Pan barwnie opowiadać, jest osobą otwartą, wielokrotnie udowodnił, że jest świetnym organizatorem. A jakim jest Pan szefem?
Zbyt demokratycznym. Chyba powinienem być trochę inny, ale mnie już nikt nie zmieni. W szpitalu czuję się jak w drugim domu i chcę, żeby ludziom, którzy ze mną pracują, też było tu dobrze.
Źródło: Zespół ds. Komunikacji Centrum Onkologii im. prof. F. Łukaszczyka w Bydgoszczy
W trakcie trzeciego roku studiów rozważałam jaką specjalizację wybrać. Na naszym roku było ponad 700 osób, chciałam zrobić coś, co pozwoliło by mi znaleźć ”własne” miejsce. Taką formą wówczas było studiowanie indywidualne, ale wiązało się to z określeniem Kliniki, w której indywidualne studia chce się podjąć. Zastanawiałam się wówczas, co chcę robić. Nigdy nie interesowała mnie specjalizacja, która zajmowała się fragmentem ciała ludzkiego (czyli wąska), nie interesowała mnie również specjalizacja zabiegowa, bo nie nadaję się do pracy wymagającej precyzji manualnej. Chciałam robić coś, co zajmuje się całym człowiekiem. Rozważałam psychiatrię albo właśnie onkologię, która wtedy, kiedy ja dokonywałam tego wyboru była dopiero tworzącą się specjalizacją. Ostatecznie, ze względu na warunki pracy jakie wówczas psychiatria oferowała lekarzom i Pacjentom, podjęłam decyzję, żeby zostać onkologiem. W krótkim czasie przekonałam się, że był to wybór właściwy, ponieważ jako studentka III roku trafiłam do Katedry Onkologii Łódzkiej Akademii Medycznej, której kierownikiem był Pan Profesor Leszek Woźniak – wybitny specjalista z dziedziny patomorfologii onkologicznej, wspaniały nauczyciel akademicki, dzięki któremu atmosfera w Katedrze, oraz stosunek do studenta – przyszłego lekarza – był wspaniały. Mogę bez wahania powiedzieć, że pobyt właśnie w tym miejscu miał dla mnie bardzo duże znaczenie i bez wątpienia wpłynął na mój dalszy rozwój. Rozpoczynając pracę wybrałam kierunek kliniczny – chemioterapię nowotworów i dzięki temu należę do pokolenia lekarzy, którzy rozwijali się razem z rozwojem chemioterapii począwszy od lat 80-tych. Znam więc ją prawdziwie od podstaw.
Pani Oddział zajmuje się między innymi leczeniem tzw. terapią celowaną. O co chodzi w takiej terapii? W jaki sposób jest ona „celowana”?
Określenie „terapia celowana” to zastosowanie leku działającego na określony cel w komórce nowotworowej (najczęściej używane porównanie, to klucz do zamka) skutkiem czego dochodzi do zablokowanie jej funkcji lub do śmierci komórki rakowej. Leczenie to zaczyna być coraz szerzej stosowane, chociaż w realiach naszego kraju nie jest to leczenie w pełni dostępne z powodu jego kosztów. Zasady stosowania takiego leczenia są bardzo ściśle określone przez NFZ w ramach tzw. programów terapeutycznych, które bardzo precyzyjnie określają, któremu choremu można takie leczenie podać. Zakres stosowania leczenia celowanego według tych programów jest węższy niż możliwości rejestracyjne danego leku w Unii Europejskiej. Dostępność terapii celowanej jest możliwa także w ramach badań klinicznych. Terapia celowana to metoda stosunkowo nowa i jak zawsze, wobec każdej nowości mamy wielkie, rozbudzone nadzieje. Nie rozwiązuje ona wszystkich problemów, jak zresztą żadna terapia, nie jest gwarantem wyleczenia choroby nowotworowej i nie jest możliwa do zastosowania w każdym przypadku. Dla wielu nowotworów nie ma opracowanych leków celowanych. Leczenie to, podobnie jak chemioterapia, ma powikłania, chociaż profil szkód jest zupełnie inny. Stosując terapie celowaną od kilkunastu lat, z każdym dniem przekonujemy się, jak bardzo musimy ją jeszcze poznać ażeby osiągnąć całkowite wyleczenie z choroby nowotworowej. Niewątpliwie jednak, ten sposób leczenia sprawia, iż w niektórych chorobach postęp jest ogromny, dotyczy to przede wszystkim chłoniaków, gdzie dodanie przeciwciała monoklonalnego – rituksymabu spowodowało wydłużenie czasu przeżycia, długości remisji i w tym przypadku korzyść wynikająca z zastosowania tego leczenia jest bezdyskusyjna.
Z Pani doświadczenia – jakie odczucia dominują wśród Pacjentów przed chemioterapią? Strach, nadzieja, determinacja?
Trudno to oszacować – myślę, że procentowy udział tych uczuć zależy od sytuacji klinicznej w jakiej znajduje się Pacjent. Chorzy leczeni uzupełniająco, którzy mają szansę wyleczenia mają wielką nadzieję i determinację do wyzdrowienia. Chorzy z chorobą zaawansowaną deklarują podobne odczucia, ale myślę, że dominuje u nich strach o efekt leczenia. W świetle badań niewątpliwie nadzieja i determinacja jest jednym z ważniejszych czynników procesu leczenia. Strach, lęk przed chemioterapią udaje się opanować racjonalną informacją, rozmową i wyjaśnieniami. Podstawowa zasada, która sprawdza się też w medycynie to „Odważnym szczęście sprzyja”. Chorzy, którzy trafiają do nas do leczenia podkreślają, że już sam widok oddziału, innych chorych, miła atmosfera, wpływają uspokajająco. Determinacja człowieka do leczenia jest bardzo potrzebna, ponieważ jedyna rzecz, która ma znaczenie poza działalnością medyczną i wrażliwością guza na podawane leki, to właśnie siła woli chorego, czynnik, którego przecenić jest nie sposób.
Wiadomo, że podczas chemioterapii pojawiają się zwykle niezbyt przyjemne skutki uboczne. W jaki sposób Pacjent może sobie z nimi poradzić? Czy Centrum Onkologii wspiera Pacjentów poddawanych chemioterapii?
Chemioterapia ma niekiedy rzeczywiście nieprzyjemne skutki uboczne, jednak komfort leczenie między np. latami 80-tymi i obecnymi uległ znacznej poprawie. W tej chwili Pacjentów bardzo ciężko znoszących leczenie jest niezwykle mało. Jesteśmy w stanie sprawić za pomocą dostępnych leków, iż proces leczenia Pacjenta jest zarówno bezpieczny, jak i mało obciążający dla chorego. W czasie pobytu na oddziale niemal nie widzimy skutków ubocznych, problem ten pojawia się po wyjściu Pacjenta do domu. Zdarzają się nawroty odruchu wymiotnego, uszkodzenie szpiku bądź polineuropatia obwodowa – jeden z najpoważniejszych skutków ubocznych.
Jest Pani również wykładowcą na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jak udaje się Pani połączyć te działalności na rzecz rozwoju chemioterapii jednocześnie?
Czasowo bywa trudno, jeśli chodzi jednak o merytoryczny aspekt, to jest on bardzo korzystny, gdyż nauczanie studentów wymaga stałego odświeżania wiedzy. To jest niezwykle istotne, zwłaszcza w dynamicznie zmieniającej się chemioterapii. Ma to korzystny wpływ na leczenie Pacjentów. Chemioterapia jest dziedziną, w której dzieje się bardzo dużo, np. rocznie rejestruje się ponad 20 nowych leków, z którymi muszę się zapoznać, a liczba publikacji na te tematy przewyższa 100 tygodniowo.
Proszę puścić wodze fantazji – gdyby nie była Pani lekarzem, to kim?
Czasami żałuję, że nie jestem weterynarzem, bardzo lubię się zajmować zwierzętami. Wybór medycyny był wyborem absolutnie zdroworozsądkowym. Dyscypliną, o której marzyłam była historia sztuki. Istotnym czynnikiem, który przesądziło o rezygnacji z historii sztuki był fakt, iż nie miałam możliwości podjęcia takich studiów w Łodzi, moim rodzinnym mieście. Nadal pozostało mi zamiłowanie do historii sztuki, chętni korzystam z szerokich obecnie możliwości dostępu do książek, wszelkiej informacji i podróżowania.
Dziękujemy bardzo za rozmowę i życzymy kolejnych sukcesów w dziedzinie chemioterapii!
Źródło: Zespół ds. Komunikacji Centrum Onkologii im. prof. F. Łukaszczyka w Bydgoszczy