Wywiad z Jerzym Tujakowskim, koordynatorem Oddziału Chemioterapii

Wywiad z Jerzym Tujakowskim, koordynatorem Oddziału Chemioterapii

Wywiad z Jerzym Tujakowskim, koordynatorem Oddziału Chemioterapii

Kocha swoją pracę, ale w domu o niej nie myśli. Gra na pianinie, uprawia działkę, spędza dużo czasu z rodziną. Dzięki temu zachowuje poczucie humoru i nie cierpi na syndrom wypalenia zawodowego – Jerzy Tujakowski, koordynator Oddziału Chemioterapii.

Anna Twardowska: Kiedy rozpoczynał pan pracę zawodową, chemioterapia nie była jeszcze w Polsce stosowana. Skąd więc pomysł na specjalizację w dziedzinie, która nie istnieje?

Jerzy Tujakowski: Zaraz po studiach w Gdańsku przyjechałem do Bydgoszczy. Uczyłem się immunologii u profesora Bogdana Romańskiego. Już wtedy wiedziałem, że chcę być onkologiem. Ale tak jak pani wspominała chemioterapia nie istniała, była tylko chirurgia i radioterapia. Dlatego najpierw robiłem specjalizację z chorób wewnętrznych, a później jeździłem do Londynu i Kopenhagi, żeby obserwować jak oni podają chemię. Tak się uczyłem swojej wymarzonej specjalizacji. Niestety mogłem pracować w tamtejszych szpitalach tylko jako wolontariusz, więc żeby przeżyć, popołudniami dorabiałem w antykwariacie.

Trudne początki…

Kiedy przyjechałem do Bydgoszczy też nie było łatwo, nie miałem mieszkania. Spałem w bibliotece profesora Romańskiego w szpitalu. W związku z tym zawsze byłem pierwszy w pracy. Jednak tak można żyć, do momentu, kiedy nie ma się rodziny.

Zauważyłam, że wielu lekarzy żeni się ze swoimi koleżankami ze studiów. Podobnie było z panem?

Nie, Kasię poznałem już w Bydgoszczy, ale ona również jest lekarzem, pediatrą. Tak na marginesie, nie lubię określenia żona, kojarzy mi się z kobietą w wałkach na głowie, a ona jest dla mnie partnerem, towarzyszem, przyjacielem…

Rozmawiacie w domu o pracy, omawiacie historię chorób swoich pacjentów?

W domu najważniejsza jest rodzina. Trudno zdystansować się do takiej pracy, jaką my mamy, ale trzeba dla własnego dobra. Jeden z moich kolegów nie wytrzymał – odszedł, bo się wypalił. Wielu młodych ludzi, podczas robienia specjalizacji, także rezygnuje, nie dają rady. Stąd moja troska, aby dom był oazą spokoju. Telefon komórkowy na weekend zawsze mam wyłączony. Relaksuję się pracując na działce.

Dlaczego wybrał pan medycynę?

Pochodzę z Torunia. Jestem najmłodszym dzieckiem, a studia, to czas na dorosłość, pójście swoimi ścieżkami. U boku rodziców byłoby to trudne. Dlatego szukałem kierunku, jakiego nie było na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Wybrałem medycynę w Gdańsku i w ten sposób wyprowadziłem się z domu. Ale jest też drugi powód, poważniejszy. Jako dziecko długo leżałem w szpitalu. Miałem guza w brzuchu. Chirurdzy dzielnie o mnie walczyli. Gdy wyzdrowiałem, podjąłem decyzję o mojej przyszłości.

Pracuje pan od prawie 40 lat. Czy po takim czasie pamięta się jeszcze swoich pacjentów?

Co czwarty z nas ma raka lub będzie miał. Proszę więc sobie wyobrazić, jak ogromną liczbę osób już poznałem, a ile niestety jeszcze przede mną. Skłamałbym, gdybym powiedział, że pamiętam każdego, ale mam pamięć wzrokową, więc kojarzę twarze. Spotykam moich byłych pacjentów, np. podczas robienia zakupów i od razu przypominam sobie, na co byli u nas leczeni, choć nazwisk nie pamiętam.

Pacjenci za to pamiętają pana. Cenią za wrażliwość, ciepło i przede wszystkim – poczucie humoru.

To bardzo miłe! Staram się być pozytywnie nastawiony i swoim nastrojem, wpływać na chorych. W chorobie nowotworowej, podejście, to połowa sukcesu. Gdybym był śmiertelnie poważny, to chyba wyskoczyłbym przez okno. Przecież wciąż zmagamy się z jakimiś problemami, brakami, przepisami, ale to są sprawy, których nie przeskoczę i zadręczanie się nimi nie ma sensu. Poza tym jako lekarz uważam, że mam obowiązek przeprowadzić Pacjenta, przez tą trudną drogę, jaką jest leczenie, a więc muszę być dla niego wsparciem w sferze psychicznej. Dlatego czasami nawet się wygłupiam, ale jeśli to komuś pomaga, to uważam, że jest dobrze. Ostatnio zadzwoniła do mnie koleżanka, z którą chodziłem do przedszkola – jej mama ma raka. Poprosiła mnie o pomoc. Jak się okazało, chodzi głównie o wsparcie. Ludzie gubią się w szpitalu, a jeszcze gdy walczą ze śmiertelną chorobą, to naprawdę trzeba czasami podać rękę i dosłownie prowadzić od gabinetu do gabinetu.

Ma pan duszę społecznika?

Lubię pomagać, ale działam też na rzecz swojego środowiska. Za duży sukces uważam swój udział w tworzeniu „Hospicjum Bydgoskiego” przy parafii Św. Braci Męczenników. Pamiętam, jak z księdzem prałatem Romualdem Biniakiem stukaliśmy od drzwi do drzwi, zbierając pieniądze na jego budowę. Jestem współzałożycielem Fundacji „DUM SPIRO SPERO”, pomagającej m.in. niepełnosprawnym dzieciom. Byłem członkiem zarządu Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej „Orzeł”, które zajmuje się popularyzacją sportu. Zakładałem także rehabilitację dla Pacjentów z astmą oskrzelową, jestem współzałożycielem rehabilitacji dla Pacjentów onkologicznych po laryngektomii.

Długa lista, na dodatek obejmuje różnorodne środowiska. Jest pan pod względem rozmachu działania, bardzo podobny do swojego taty.

Mój ojciec pochodził z Wilna. Był polonistą, filozofem. Dbał, żebyśmy dużo czytali, mówili piękną polszczyzną. Przez lata był dyrektorem Książnicy Kopernikańskiej, rozbudował sieć bibliotek w mieście. Działał z pasją, należał do towarzystw naukowych, Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, Rady Naukowej Biblioteki Narodowej. Jego aktywność została doceniona, ma w Toruniu swoją ulicę.

Wielu lekarzy jest celebrytami. Widzę ich na przyjęciach, balach. Pana trudno spotkać w miejscach, gdzie lansuje się śmietanka towarzyska.

Unikam tego. Jak już mam wolny czas, to wolę spędzić go w gronie najbliższych. Ale to wszystko kwestia charakteru. Są osoby, które lubią się bawić i domatorzy. Zdecydowanie należę do tych drugich. Jednak chyba panią zaskoczę – lubię grać.

Proszę?

W domu mam pianino i czasami gram dla przyjemności, z kontrabasem też sobie radzę. Podczas studiów w Gdańsku kierowałem klubem Medyk, działałem też w klubie Żak. Organizowałem Jazzową Jesień, na której grywały takie gwiazdy, jak m.in. Tomasz Stańko. Myślę, że gdybym nie został lekarzem, to byłbym muzykiem. Przyznam się, że moim marzeniem jest przygotować w Bydgoszczy „Bal w krainie walca”. Zrobiłem, to kiedyś na studiach, był czerwony dywan, smokingi, długie suknie, dziewczęta sprzedające fiołki, karnety dla pań – bilety rozeszły się błyskawicznie. Ale prócz hobby muzycznego, mam też naukowe. Nie odcinam się od medycyny, opuszczając oddział.

Co Pana fascynuje?

Psychoonkologia – obserwuję Pacjentów na każdym etapie leczenia: przychodnia, szpital, ambulatorium i znowu przychodnia. Ich stan psychiczny jest na każdym etapie inny. W kręgu moich zainteresowań jest też farmakoekonomika. Lekarze stają często przed dylematem: podać lek droższy, ale skuteczniejszy, czy może tańszy lecz wolniej działający? Nie powinno być takich pytań, bo to jakby porównywać syrenkę i mercedesa. Wiadomo, którym autem szybciej dojadę do celu. Bardzo fascynujący jest także temat: atopia a nowotwory. Proszę sobie wyobrazić, że osoby cierpiące na katar sienny rzadziej chorują na raka, a jeśli już zachorują lepiej znoszą leczenie.

Potrafi Pan barwnie opowiadać, jest osobą otwartą, wielokrotnie udowodnił, że jest świetnym organizatorem. A jakim jest Pan szefem?

Zbyt demokratycznym. Chyba powinienem być trochę inny, ale mnie już nikt nie zmieni. W szpitalu czuję się jak w drugim domu i chcę, żeby ludziom, którzy ze mną pracują, też było tu dobrze.

Źródło: Zespół ds. Komunikacji Centrum Onkologii im. prof. F. Łukaszczyka w Bydgoszczy

WARTO RÓWNIEŻ PRZECZYTAĆ