Ważne by mieć pasję, która prowadzi przez życie – rozmowa z tancerzem Tomaszem Barańskim





Blog Archives

 

Tomasz Barański – tancerz zawodowy, choreograf, instruktor tańca sportowego, półfinalista V edycji programu tanecznego You can dance, uczestnik programu Taniec z Gwiazdami, potem Dancing with the Stars, gdzie spotkał swoją obecną partnerkę życiową, aktorkę Klaudię Halejcio. Jesienią tego roku wygrał IV edycję programu i upragnioną Kryształową Kulę tańcząc z piosenkarką Eweliną Lisowską. Jednak w 2014 roku musiał zmierzyć się z innym, bardzo trudnym przeciwnikiem – nowotworem. 

Pochodzi Pan z Kielc, to właśnie tam zaczęła się Pana przygoda z tańcem?

Tak, urodziłem się w Kielcach. W wieku 10 lat siostra zapisała mnie na kurs tańca towarzyskiego do Roberta Kupisza, który został moim trenerem. Byłem dzieckiem mało spokojnym. Zawsze bardzo dużo tańczyłem w domu i właśnie to popchnęło moją siostrę, aby zapisać mnie na kurs. I okazało się, że to był strzał w 10, za co jej naprawdę dziękuję.

Tomasz Barański

Czy chętnie wraca Pan w rodzinne rejony?

Tak, bardzo. Uwielbiam wracać do Kielc. Oczywiście też ze względu na to, że mam tam siostrę. Siostra trochę zastępuje mi Mamę i chce mnie zawsze jak najlepiej ugościć. Świetnie się tam czuję. A poza tym Kielce to piękne miasto i rejony, Góry Świętokrzyskie i grono przyjaciół, których mam. Bardzo chętnie zawsze tam wracam. Teraz będę jechał na wycieczkę do Kielc, zupełnie tak prywatnie na spotkania z przyjaciółmi, z rodziną, i bardzo się cieszę. Polecam każdemu te rejony.

Profesjonalnie tańcem zajmuje się Pan już od wielu lat. A który moment uznaje Pan za najważniejszy pod kątem zawodowym?

Wiele miałem takich ważnych momentów w życiu, jeśli chodzi o sytuację zawodową. Ale taki przełomowy moment dla mnie, który dał mi odczuć taniec na nowo, to był moment, kiedy postanowiłem prowadzić zdrowszy tryb życia. Poczułem, że muszę zrobić nową jakość. Muszę na nowo pokochać taniec. Pewien etap już zostawiłem w swoim życiu, a w tańcu potrzebowałem nowych bodźców, nowych rzeczy, nowych stylów tanecznych. Więcej zacząłem się zastanawiać – co chcę pokazać tańcem, jakie emocje, czego ode mnie ludzie oczekują, co ja mogę pokazać? Moje wcześniejsze doświadczenia życiowe tak mnie ukształtowały, że chciałem je pokazywać w moim tańcu. Chciałem być prawdziwy i to był taki moment. To było tuż przed udziałem w „You can dance”. Od tamtego momentu, nabrało to zupełnie innej jakości – ten mój taniec. Naprawdę bardzo się z tego cieszę.



Rok 2014 – zachorował Pan na raka. Ta diagnoza była dla Pana zaskoczeniem czy odczuwał Pan wcześniej jakieś dolegliwości?

To było zupełne zaskoczenie. Dowiedziałem się z dnia na dzień. Wylądowałem wieczorem w szpitalu i o 6.00 rano obudził mnie lekarz i powiedział, że mam guza. To było tąpnięcie straszne. Strasznie to przeżyłem. Dostałem kolki nerwowej i okazało się, że mam guza moczowodu. Dwa lata wcześniej przed tym zdarzeniem też dostałem kolkę nerwową. Lekarze wtedy nic nie zauważyli. To było niewykrywalne jeszcze, wyszedłem wtedy ze szpitala, i nie kontynuowałem spotkań z tym lekarzem. Dlatego mówię to, aby przestrzec ludzi, żeby nie lekceważyli jakichś znaków, które daje nam ciało i organizm. W moim przypadku – a może mogłoby to zapobiec wycięciu całej nerki? Mogło tak być. Mogło być inaczej. Ogólnie jednak to było naprawdę duże zaskoczenie.

Rak w tamtym momencie znaczył dla Pana wyrok?

W tamtym momencie tak. Nie wiedziałem jak do tego podejść i wpadłem rzeczywiście w lekką panikę. To był płacz, szlochanie, że będzie śmierć, że nie wyjdę z tego. To była straszna sytuacja, nie do opisania.

Diagnoza była jednoznaczna. Jakie odczucia towarzyszyły Panu w tym początkowym etapie?

Wtedy na początku było najgorzej. Ja do końca nie wiedziałem na czym to wszystko polega. Jakie są te guzy, te raki, złośliwość, nacieka, nie nacieka. Bardzo wiele rzeczy się składa na to, co dalej z tym robić. Wtedy miałem najgorsze i najczarniejsze myśli, i nie sądziłem, że z tego wyjdę, naprawdę.

A skąd czerpał Pan informacje co do choroby i dalszych kroków?

No wiadomo, czytałem dużo, ale dla mnie najbardziej wiarygodne były informacje od lekarzy. Dzięki Bogu trafiłem na cudownych i wspaniałych ludzi. Aż jestem wzruszony… Nigdy nie odmówili mi udzielenia jakichkolwiek informacji, a pytałem naprawdę często. Miałem kilku lekarzy. Jak mi do jednego już głupio było dzwonić, bo już któryś raz pytałem – „Panie Doktorze, czy będę żył?”­­ i On mówił „Panie Tomku na pewno Pan będzie żył”, to byłem w takiej panice, że dzwoniłem do kolejnego i do kolejnego. No i Ci lekarze mi tak wszystko tłumaczyli. Pamiętam w Radomiu, trzy razy tłumaczyli mi na czym to wszystko polega, jak dalej postępować, itd. Wzięli mnie do siebie do pokoju, zrobili narady. Także to było bardzo ważne, jak oni mnie przyjęli, w jaki sposób ze mną rozmawiali, bo nie mogłem sobie z tym dać rady.

Jak wspomina Pan już okres leczenia? Miał Pan jakieś trudności, obawy?

Zmieniła się moja psychika. Ja mam ten taniec, który jest dla mnie tak strasznie ważny. W momencie, kiedy dowiedziałem się, że mam raka dostałem bardzo ważną propozycję przygotowywania jako choreograf festiwalu w Sopocie. To olbrzymia odpowiedzialność i jedno z moich wielkich marzeń, i to mnie po prostu postawiło na nogi. Nagle zmieniło mi się myślenie. Pomyślałem, że muszę robić wielkie rzeczy w życiu. Podszedłem do tego zadaniowo. Oczywiście, wtedy miałem już podpisaną umowę z „Tańcem z Gwiazdami” – musiałem zrezygnować. To też była tragedia na tamten moment dla mnie, ale mówię „Dobra! Robię ten festiwal”. Później zaplanowaliśmy operację w Krakowie. Mówiłem sobie – „Muszę żyć, będę żył, fajne rzeczy są w życiu”. I to mi dało taką siłę do tego, że do tego okresu leczenia podszedłem zadaniowo. Mówię „ Doktorze, robimy tę operację.” Dzień przed operacją – w sobotę skończyłem festiwal. W poniedziałek byłem już na bloku operacyjnym, także szybciutko się wszystko potoczyło. Później były trudności, bo byłem przyzwyczajony do ruchu, a musiałem leżeć w łóżku. Miałem dreny. Także to mnie trochę denerwowało, aczkolwiek tak bardzo chciałem być aktywny, że po 1,5 miesiąca od operacji już występowałem w „Tańcu z Gwiazdami”. Jak to mój lekarz zobaczył, to spadł z fotela, bo mówi, że np. ktoś tam oddał nerkę córce, i po roku dopiero doszedł do siebie. Także byłem trochę niecierpliwy, ale też bardzo się stosowałem do tego co mówią lekarze, np. co mam jeść – czytałem jaka dieta, co może mi pomóc. Robiłem wszystko, aby wspomóc organizm.

Wspomniał Pan, że na etapie diagnozowania i początkowym ważne jest to, co mówią lekarze. A co jest najważniejszego dla pacjenta w momencie okresu leczenia?

Zaraz po operacji potrzebowałem dużo odpoczynku. Moja siostra mówiła „Leż!”, bo ja już chciałem chodzić. Ale troszkę pochodziłem i widziałem, że nie dało się. Taki słabiutki byłem, że musiałem leżeć i spać. Zmieniłem też dietę, aby czuć się lekko. To jeżeli chodzi o takie sprawy. A jeśli chodzi o psychiczne wsparcie, to ważne jest, aby byli bliscy. Miałem bardzo dużo takich ludzi wokół siebie, którzy mnie wspierali, pomagali mi. Ja jakąś depresję złapałem, ale oni mnie dźwigali –„Wstawaj!”. Także różne aspekty są tu ważne.

Właśnie – a jaka była reakcja znajomych w tym czasie?

To różnie było. Niektórzy, wiadomo Ci najbliżsi cały czas byli przy mnie i mnie wspierali. To są ciężkie tematy, czasami nie wiadomo jak komuś pomóc w takiej sytuacji. Od niektórych za dużo wymagałem i różnie na początku to odbierałem, ale rzeczywiście, to chyba wszystko w mojej głowie było. Najważniejsi ludzie byli przy mnie zawsze, cały czas – moja siostra, przyjaciele, tacy z którymi się wychowałem od dzieciństwa, także bardzo, bardzo mi pomogli. Było to dla mnie bardzo ważne, bo zawsze mogłem zadzwonić, gdy miałem słabszy dzień i zawsze mnie wspierali.

Zdarza się, że ludzie wychodząc ze szpitala po leczeniu, przepełnieni są silnymi emocjami. Jakie są to uczucia – lęk czy nadzieja? A może jedno i drugie?

Zaraz po samym wyjściu ze szpitala, to chciałem odpocząć. I byłem taki zdeterminowany do walki, aby robić wszystko jak należy. Najgorszy był moment od wyjścia ze szpitala do pierwszej cystoskopii. Za pól roku miałem chyba cystoskopię robioną, szereg badań w trakcie też, ale to było najważniejsze badanie. I przez te pół roku, byłem bardzo zmotywowany do walki. Robiłem co miesiąc badania. Przyszły też wyniki cystoskopii – czy są komórki rakowe w pęcherzu czy nie, i jak mnie puściło po tym badaniu… Tydzień po prostu płakałem, różne emocje miałem. To jest tak, że przez ten okres człowiek walczy, walczy, walczy i nagle się dowiaduje, że jest OK. I to wszystko puszcza – ta psychika i te zmienne nastroje u mnie. Ja raczej po wyjściu ze szpitala miałem tak, że walczyłem i zadaniowo podchodziłem, że muszę to zrobić wszystko – pilnować, dbać o siebie. Ale lęk był zawsze przy każdym badaniu. To niewątpliwie był lęk. Myślę, że nawet, jeśli nie daj Boże coś by się wydarzyło, to dalej bym po prostu robił wszystko, aby to zwalczyć, a to nie tragedia – teraz.

A czy napotykał Pan jakieś trudności w powrocie do codzienności?

Najgorsze było to, że ja byłem zawsze w ruchu, a chodziłem z jakimiś drenami – to było dla mnie strasznie frustrujące. Troszkę przytyłem, bo jadłem i tak się źle czułem, bo zawsze miałem aktywne ciało. Ale wtedy od razu zacząłem biegać, musiałem wrócić do formy. Długo to nie trwało, ale nie było łatwe. Jednak ograniczało mnie, jak ja cały czas tańczę, ruszam się, więc wtedy był to dla mnie naprawdę ciężki czas.

Jest Pan zawodowym tancerzem, osobą medialną – czy miało to jakiś wpływa na walkę z chorobą?

Nie, chyba żadnego wpływu to nie miało. W ogóle się nie myśli podczas choroby o takich rzeczach. Myśleliśmy, aby to się nie wydało, itd., bo nie wiadomo jak ludzie zareagują. Utrzymywaliśmy to w jak największej tajemnicy, jak najdłużej się dało do pewnego momentu, bo potem to wypłynęło. Ale gdzieś tam zeszło to na drugi plan, że jestem osobą medialną. Nie myślałem wtedy o tym w ogóle.

Gdy rozmawialiśmy o wywiadzie, powiedział Pan – „Zgoda, działamy”. Co spowodowało, że zdecydował się Pan podzielić ze światem doświadczeniem nowotworu?

Myślę, że każdy na swój sposób przeżywa te choroby i rak jest tak powszechny w tym momencie, ale wiadomo, że jak nas coś nie dotyczy, to nie interesujemy się tym tak bardzo. Jednak jak dotykamy czegoś, to nagle widzimy, że rak panuje w tym społeczeństwie jak grypa. Ja jestem w szoku. I dlatego o tym opowiadam, ponieważ uważam, że w miarę fajnie sobie z tym poradziłem psychicznie. Po półtora miesiąca wstałem, poszedłem i tańczyłem w programie „Taniec z Gwiazdami”, który ma 3,5 mln oglądalności. I po tej chorobie, po tej poważnej operacji szybko się podniosłem. I tego życzę wszystkim, żeby znaleźli taką siłę w sobie i znaleźli taki bodziec w życiu, żeby mogli pozytywnie myśleć, bo to jest bardzo ważne, żeby tę chorobę wyrzucili z siebie. Może komuś doda otuchy moja historia, moja sytuacja i pomoże dźwignąć się z czarnych myśli, bo te myśli są najgorsze – żeby się ich wyzbyć i znaleźć jakiś bodziec do tego, żeby sobie pomóc.

Jak wyglądają Pana plany na przyszłość?

Teraz nie wiem jeszcze jak na przyszłość, bo w moim życiu bardzo dużo ostatnio się zmieniło. Bardzo dużo – od spraw prywatnych, zawodowych i zdrowotnych. Miałem ciężki rok. „Taniec z Gwiazdami” skończył się 22 maja i teraz chciałbym pożyć. Tak poużywać życia. Fajną mam pracę teraz, taką lekką. Nie stresuje się i sobie jeżdżę, podróżuję. I chciałbym ten czas teraz wykorzystać tak dla siebie, na razie odpocząć. Mam pewne marzenia jeszcze i pewne rzeczy chciałbym zrealizować, ale teraz te parę miesięcy do następnej edycji „Tańca z Gwiazdami” chciałbym odpocząć.

Zwyciężył Pan walkę z nowotworem, jest Pan finalistą najpopularniejszego programu tanecznego w kraju. Plany najbliższe znamy, a jakie są plany dalsze? Może kolejne zwycięstwa czy też właśnie przeciwnie – spokój i wyciszenie?

Zwycięstwo – oczywiście przydałoby się w „Tańcu z Gwiazdami”, oczywiście, że tak! Nie ukrywam tego i super by było. To by było takie małe podsumowanie kolejnego etapu w życiu zawodowym. Takie plany na przyszłość, to wiąże chyba z tym, że chciałbym być choreografem. Lubię coś kreować i tworzyć. Mam nadzieję, że jeszcze trochę nabiorę doświadczenia i gdzieś tam pomalutku będę w tę stronę podążał. Mam nadzieję, że moja wyobraźnia i to wszystko pozwoli mi być na naprawdę dobrym poziomie.

Po Pana doświadczeniu, co poradziłby Pan młodym ludziom chorującym onkologicznie?

Ciężko komuś radzić, ale ważne, żeby starali się znaleźć jedną taką pozytywną rzecz, która podniesie ich do góry. Żeby też w ciężkim momencie znaleźć coś co przynosi uśmiech na twarzy, coś takiego co pozwoli odrzucić złe myśli. Ja też miałem czarne myśli i też myślałem, że w ogóle już nic z tego nie będzie, że nie wrócę, że ktoś mi wycina nerkę, ale mówię NIE! Po prostu będę żył, będę miał fajne rzeczy jeszcze przede mną. Ważne by mieć w życiu pasję, która prowadzi przez życie, pozbawia trosk i daje siłę. Tak mi się wydaje i tego bym życzył Wszystkim.

Dziękuję za rozmowę. I życzymy tego spokoju, a potem zwycięstwa.

 

ROZMAWIAŁA: Kaja Gryciak, Zespół ds. Komunikacji – IRONteam

Wywiad przeprowadzono w czerwcu 2015 r. w studio Onkoline

Zapraszamy do wysłuchania rozmowy z Tomaszem Barańskim tutaj

 

 

 

 

 

Dr hab. n.med. Andrzej Wojnar – kierownik Zakładu Patomorfologii Dolnośląskiego Centrum Onkologii, konsultant wojewódzki.

 

PubliczneCentraOnkologii.pl: Co to jest patomorfologia i czym się zajmuje?

Dr hab. n.med. Andrzej Wojnar: Patomorfologia jest interdyscyplinarnym działem medycyny, który zajmuje się diagnozowaniem schorzeń na podstawie zmian makroskopowych i mikroskopowych w tkankach.

Lekarz patomorfolog rozpoznaje chorobę, ocenia stopień jej zaawansowania. Weryfikując czynniki predykcyjne (określające odpowiedź na konkretne leki) i czynniki prognostyczne (przewidujące przebieg choroby) moderuje terapię oraz ocenia skuteczność leczenia.

Patomorfologia to jedna z podstawowych specjalizacji lekarskich. Stosuje ona badanie mikroskopowe tkanek oraz badanie sekcyjne, a więc bierze też udział w stwierdzeniu przyczyny zgonu.

PubliczneCentraOnkologii.pl: Na czym polegają badania patomorfologiczne i czy należy się do nich jakoś specjalnie przygotować?

Dr hab. n.med. Andrzej Wojnar: Odpowiadając na pytanie przekazuję, ze badanie patomorfologiczne polega na pobraniu komórek (badanie cytologiczne) lub tkanki (badanie histopatologiczne) do oglądu pod mikroskopem. Ponieważ odbywa się ono w trakcie zabiegu, nie wymaga to od pacjenta jakiegoś specjalnego dodatkowego przygotowania poza rutynową procedurą zabiegową.

 

PubliczneCentraOnkologii.pl: W jaki sposób patomorfologia bierze udział w leczeniu i diagnostyce chorób onkologicznych?

Dr hab. n.med. Andrzej Wojnar: Interdyscyplinarność patomorfologii przejawia się w ścisłej współpracy z różnymi specjalnościami: onkologią kliniczną, chirurgią, ginekologią, urologią, neurochirurgią, ortopedią, radioterapią, radiodiagnostyką, dermatologią itd.

Patomorfolog uczestniczy też w klinicznych pracach badawczych, opisowych, poglądowych i kazuistycznych.

PubliczneCentraOnkologii.pl: Patolog ściśle współpracuje z biologiem molekularnym. Na czym polega ta współpraca?

Dr hab. n.med. Andrzej Wojnar: W zakresie mikroskopii wykorzystuje preparatykę bądź mrożeniową (w badaniach śródoperacyjnych) oraz histochemię, immunohistochemię, cyfrową analizę obrazu, a także biologię molekularną.

Histochemia wspomaga ukierunkowanie diagnozy. Immunohistochemia jest niekiedy decydująca przy rozpoznaniu niskozróżnicowanych nowotworów, ale też jest czynnikiem predykcyjnym i prognostycznym jak np. oznaczenie Her-2, receptorów estrogenowych i progesteronowych, czy CD-20, CD-117, EGFR, czy wskaźnika proliferacji Ki-67.

W końcu  biolog molekularny wspomaga diagnostykę i terapię chorób nowotworowych określając w materiale przygotowanym przez patomorfologa odpowiednie markery na poziomie genowym (m.in. w białaczkach, raku piersi, raku płuc czy czerniaku skóry).

Warszawa-2Wywiad z  dr n. med. Kazimierzem Hałaburda – Kierownikiem Kliniki Transplantacji Komórek Krwiotwórczych w Instytucie Hematologii i Transfuzjologii w Warszawie

PubliczneCentraOnkologii.pl: Co rozumiemy pod pojęciem przeszczepu szpiku kostnego?

Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Na początek należy wyjaśnić terminologię. Mówiąc „przeszczep” mamy na myśli to, co przeszczepiamy, czyli krwiotwórcze komórki macierzyste. Zabieg zaś określamy mianem „przeszczepienia”. Komórki krwiotwórcze do przeszczepienia mogą być pobrane bezpośrednio ze szpiku kostnego, lub też z krwi obwodowej po odpowiedniej ich mobilizacji. Ta ostatnia metoda jest obecnie zdecydowanie dominująca. Podaje się leki, które powodują, że część krwiotwórczych komórek macierzystych opuszcza szpik kostny, krąży we krwi i przy pomocy specjalnego urządzenia są z niej wyłapywane i kolekcjonowane. Wyróżniamy dwa podstawowe rodzaje transplantacji: komórek własnych (czyli autologicznych) oraz komórek pobranych od dawcy (czyli alogenicznych).

PubliczneCentraOnkologii.pl: Kiedy wykonuje się przeszczepienie komórek własnych, a kiedy pobranych od dawcy?

Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Transplantacje komórek krwiotwórczych przeprowadzamy w ogromnej większości przypadków u pacjentów cierpiących na nowotwory szpiku i układu chłonnego. Do rzadszych wskazań należą inne, takie jak niewydolność szpiku czy wrodzone zaburzenia odporności. Przede wszystkim od rozpoznania choroby zasadniczej, ale też wieku chorego i jego stanu ogólnego zależy, jaki rodzaj transplantacji proponujemy. Trzeba wyraźnie podkreślić, że jest to procedura, którą należy wpisać w plan leczenia pacjenta odpowiednio wcześnie. Przeszczepienia komórek krwiotwórczych nie można traktować jako „ostatniej deski ratunku”, bo wówczas nie przynosi spodziewanej korzyści, a wręcz przeciwnie, może przyczynić się do skrócenia choremu życia.

PubliczneCentraOnkologii.pl: Jakie zmiany następują w organizmie po przeszczepieniu szpiku kostnego?

Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Procedura związana z przeszczepieniem zazwyczaj polega na zastosowaniu bardzo silnej chemioterapii, niekiedy połączonej z radioterapią, której zadaniem jest zniszczenie choroby nowotworowej, na którą cierpi pacjent. Udaje się to wtedy, kiedy tej choroby jest mało. Jeśli choroba jest w pełnym rozkwicie, to takie postępowanie jest nieskuteczne. Zastosowanie wspomnianego leczenia jest związane z szeregiem działań niepożądanych, które chory najbardziej odczuwa już po transplantacji. Należą do nich np. uszkodzenie błony śluzowej przewodu pokarmowego, co wiąże się z bólem i niemożnością przyjmowania pokarmów. Innym skutkiem chemioterapii jest skrajny spadek liczby krwinek, co powoduje konieczność przetaczania krwi oraz płytek warunkujących krzepnięcie, a także naraża chorego na zakażenia. W przypadku transplantacji alogenicznych istnieje również ryzyko, że przeszczepiony od dawcy szpik rozpozna organizm chorego jako obcy i będzie go niszczył. Tego rodzaju powikłanie określamy mianem choroby przeszczep przeciwko gospodarzowi. U około 30% chorych poddawanych transplantacjom alogenicznym przeszczepiamy komórki od osoby z inną grupą krwi niż ma pacjent. Wtedy u chorego dochodzi po pewnym czasie do zmiany grupy krwi na taką jak miał dawca.

PubliczneCentraOnkologii.pl: Ile czasu potrzebuje chory, aby wrócić do zwykłego trybu życia po przeszczepieniu?

Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: To zależy przede wszystkim od rodzaju transplantacji. Po transplantacjach autologicznych jest to najczęściej kilka tygodni. Jest to analogiczne do chorych po intensywnej chemioterapii. Natomiast rekonwalescencja po transplantacjach alogenicznych trwa co najmniej kilka miesięcy, chociaż najczęściej dopiero po około roku chorzy odzyskują pełnię formy. Typowo, przez pierwszych 6 miesięcy pacjenci wymagają leczenia immunosupresyjnego. W tym czasie wielu z nich trafia ponownie do szpitala z powodu różnego rodzaju powikłań. Jeśli u chorych po transplantacji alogenicznej rozwinie się przewlekła choroba przeszczep przeciwko gospodarzowi, to wymagają oni znaczne dłuższego czasu leczenia lekami immunosupresyjnymi. Część nich musi te leki przyjmować do końca życia. Objawy choroby przeszczep przeciwko gospodarzowi mogą trwale pogorszyć jakość życia lub spowodować rozwój wtórnych powikłań będących nawet zagrożeniem życia.

PubliczneCentraOnkologii.pl: Jakich wytycznych musi przestrzegać chory po przeszczepieniu szpiku kostnego?

Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Bezpośrednio po wyjściu ze szpitala wskazane jest częściowe ograniczenie kontaktów z innymi ludźmi ze względu na ryzyko zakażeń. Dotyczy to przede wszystkim chorych po transplantacjach alogenicznych. Należy unikać dużych skupisk. Nie ma natomiast przeciwwskazań do aktywności fizycznej czy przebywania na dworze. Podobnie, kontakty ze zwierzętami domowymi nie powinny być zbyt bliskie, a absolutnie przeciwwskazane jest zajmowanie się np. gołębiami ze względu na ryzyko zakażenia grzybami. Konieczna jest dieta lekkostrawna lecz wysokobiałkowa i wysokokaloryczna. Wielu chorych traci nawet 10% masy ciała w trakcie procedury przeszczepowej. Niektórych pokarmów należy się wystrzegać ze względu na wpływ jaki mają na metabolizm leków. Po transplantacjach autologicznych pacjenci przez krótki czas przyjmują profilaktycznie leki przeciwzakaźne, a po około 100 dniach po przeszczepieniu oceniamy ostateczny efekt leczenia. Dalszą opiekę nad chorymi sprawują już lekarze kierujący ich na przeszczepienie – zgodnie z zasadami dotyczącymi monitorowania pacjentów w określonej jednostce chorobowej. Inaczej jest po transplantacjach alogenicznych. Po wyjściu ze szpitala chorzy zgłaszają się początkowo na wizyty co tydzień. Jest to konieczne, ponieważ muszą być pod ścisłą obserwacją, wymagają badań w kierunku zakażeń wirusowych, monitorowania stężeń leków immunosupresyjnych. W trakcie leczenia immunosupresyjnego chorzy przyjmują profilaktycznie leki mające ich chronić przed zakażeniami. W późniejszym czasie, kiedy immunosupresja jest już zakończona, poddaje się ich szczepieniom ochronnym. Staramy się, aby wizyty w poradni odbywały się tak rzadko, jak to tylko możliwe biorąc pod uwagę bezpieczeństwo chorego. Wielu z pacjentów przyjeżdża ze znacznych odległości i dla nich te wizyty są nie tylko uciążliwe ale także związane ze sporym kosztem dojazdu. Z upływem czasu wizyty stają się rzadsze, a po 5 latach od przeszczepienia widujemy pacjentów raz w roku.

PubliczneCentraOnkologii.pl: W których przypadkach nie można zastosować przeszczepienia szpiku kostnego jako formy leczenia białaczki?

Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Po pierwsze nie wszystkie rodzaje białaczek, bo mówimy tak naprawdę  o dużej grupie bardzo różnorodnych chorób nowotworowych, są wskazaniem do przeszczepienia komórek krwiotwórczych. Przykładem może być przewlekła białaczka limfocytowa, która występuje najczęściej u osób w starszym wieku. Jest grupa chorych z tym rozpoznaniem, u których nie stosuje się leczenia od samego początku, a jedynie obserwuje się rozwój choroby i wkracza się z terapią w odpowiednim momencie. Przewlekła białaczka szpikowa z kolei, kiedyś sztandarowe wskazanie do transplantacji alogenicznej, zazwyczaj dobrze poddaje się leczeniu terapią celowaną, hamującą działanie nieprawidłowego białka odpowiedzialnego za rozwój tej choroby. Są także takie białaczki, które dobrze poddają się samej chemioterapii i tylko w przypadku nawrotu rozważa się przeszczepienie komórek krwiotwórczych. Niekiedy niestety zdarza się, że chorzy ze wskazaniami do transplantacji mają choroby towarzyszące, które powodują, że ryzyko związane z procedurą staje się zbyt duże lub wręcz uniemożliwiają przeszczepienie komórek krwiotwórczych. Jest wreszcie pewna populacja chorych, u których białaczka jest oporna na chemioterapię. W takiej sytuacji przeszczepienie komórek od dawcy najczęściej jest niecelowe, ponieważ nie jest w stanie opanować choroby. Innymi słowy, po to aby transplantacja przyniosła pozytywny efekt, choroby powinno być jak najmniej, a najlepiej gdyby była niewykrywalna.

PubliczneCentraOnkologii.pl: Czy przeszczepienie szpiku kostnego jest gwarantem wyleczenia białaczki?

Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Niestety tak nie jest. Nawrót choroby podstawowej jest najczęstszą przyczyną niepowodzenia transplantacji. Może nastąpić w różnym czasie, chociaż najwięcej nawrotów obserwuje się w 1 roku po zabiegu. Nawroty po 2 latach są już stosunkowo rzadkie. Oczywiście zdarzają się i takie, które następują po wielu latach. Leczenie chorych z nawrotem choroby po transplantacji jest trudne, ponieważ często choroba okazuje się oporna na chemioterapię lub skumulowana toksyczność poprzedniej terapii nie pozwala na zastosowanie pewnych leków. Wybór optymalnego postępowania jest w takich przypadkach bardzo indywidualizowany. U niektórych chorych można stosować „broń biologiczną” w postaci limfocytów pobranych od dawcy lub nawet rozważać przeprowadzenie kolejnej transplantacji.

PubliczneCentraOnkologii.pl: Jaka jest różnica między przeszczepieniem szpiku kostnego od dawców spokrewnionych i od dawców niespokrewnionych?

Dr n. med. Kazimierz Hałaburda: Z punktu widzenia samej techniki przeszczepiania nie ma żadnych różnic. Wyniki transplantacji komórek krwiotwórczych z obu tych źródeł są takie same, pod warunkiem pełnego dopasowania pomiędzy biorcą i dawcą pod względem tzw. antygenów zgodności tkankowej. Nie zawsze jest to osiągalne i wówczas przeprowadza się transplantację od dawcy, który się różni od chorego w zakresie tych antygenów. Powoduje to  nieco większe ryzyko powikłań. Warto dodać, że obecnie większość transplantacji wykonuje się od dawców niespokrewnionych, ponieważ w naszej populacji spada wyraźnie dzietność i pacjenci po prostu nie mają rodzeństwa, które po badaniach mogłoby oddać swoje komórki krwiotwórcze. Jeśli chory ma rodzeństwo, to prawdopodobieństwo, że ma zgodnego dawcę rodzinnego wynosi 25%. Szansa na znalezienie dawcy niespokrewnionego wynosi około 70%. Pozostawia to niemałą grupę chorych, dla których trzeba szukać możliwości przeszczepienia komórek krwiotwórczych z innych źródeł. Może to być krew pępowinowa lub komórki pobrane od tzw. dawców haploidentycznych. Ale myślę, że to już informacje zbyt szczegółowe, które nie zainteresują czytelników.

 

 

Hanna Dunowska – aktorka teatralna i filmowa. Dzisiaj znana widzom serialu „Barwy szczęścia”. Miłośnicy dawnych produkcji kojarzą ją z roli sierżant Anny Sikory w „07 zgłoś się”. W latach 80. występowała na deskach Teatru Narodowego w Warszawie. Współprowadziła jeden z najpopularniejszych programów Telewizji Polskiej „Czar Par”. Od kilku lat pracę aktorską łączy z prowadzeniem własnej poradni. Psychoterapią zainteresowała się po przebytej chorobie nowotworowej. Na sesjach przekonuje swoich klientów, że choroba może być sprzymierzeńcem, dlatego warto wykorzystać ją do uporządkowania swojego życia.

Tomasz Waloszczyk: Czy przychodzą do Pani osoby z chorobą nowotworową?

Hanna Dunowska: Przychodzą do mnie jak do kogo?

T.W.: Do psychoterapeutki. A może bardziej do aktorki, znanej osoby, która zmagała się z rakiem?

Nie, nie przychodzi do mnie szczególnie dużo osób z tego rodzaju problemami. Natomiast to, że moi klienci przeczytali coś na mój temat, dowiedzieli się o mojej chorobie i o tym, jak sobie z nią poradziłam, sprawia, że mają do mnie zaufanie.

H.D.: Nie skupia się więc Pani jakoś szczególnie na osobach chorych na raka.

Nowotwór, jak wiele innych ciężkich chorób, ociera nas gdzieś o śmierć. Poprzez swoją własną historię zrozumiałam, że choroba nie jest naszym nieszczęściem, tylko informacją, ze coś w naszym życiu nie spełnia się, nie realizuje, że nie jesteśmy na „ścieżce naszego serca”, że jakieś uczucia, marzenia, nie podjęte decyzje zostały wyparte i zamrożone gdzieś w naszym ciele i dają o sobie znać poprzez chorobę. Ważne jest, żeby umieć to odczytać, nie zbagatelizować i nie „zatłuc” tylko proszkami czy syropami. Energia pojawiającej się choroby jest tą najbardziej nam potrzebną, żeby nasze życie było szczęśliwsze. Ta energia jest właśnie naszym sprzymierzeńcem.

T.W.: Jak w Pani przypadku objawił się ten sprzymierzeniec?

H.D.: On się nie objawił; ja go musiałam rozpoznać, i jakoś się z nim zaprzyjaźnić. Pomogła mi w tym terapia, którą rozpoczęłam w ramach moich studiów. Skrupulatnie badałam mojego raka i transponowałam jego energię na moje życie. Rak-Sprzymierzeniec dodał mi sił i nauczył walczyć o siebie. Po paru miesiącach miałam już tego rezultaty – moje życie zaczęło się klarować i czułam się coraz silniejsza psychicznie, gotowa do zmian i decyzji, których wcześniej się bałam.

Trudno jest samemu spotkać się ze Sprzymierzeńcem. Terapeuta pomaga rozpoznać go, poznać jego siłę i nauczyć się jej. A przy okazji sprawia, że człowiek nagle zaczyna odpowiadać na pytania, których nigdy sam nie potrafił zadać.

T.W.: Mówi Pani o pracy z klientami, o innych. A czy Pani tę swoją drogę też z kimś przechodziła? Czy może samemu?

H.D.: Nie, ja taka mądra na początku nie byłam. Spotkałam wielu ludzi, którzy – każdy na swój sposób – pomogli mi. Mój terapeuta najwięcej. Kiedy walczyłam ze swoją chorobą, a trwało to kilka miesięcy, miałam wiarę w to, że sama ją pokonam. I właściwie tak się stało. Bo moja operacja była tylko taką kropką nad „i” w tym wszystkim, co robiłam żeby wyzdrowieć.

Teraz, tyle lat po tej chorobie, czuję się świetnie, wyniki badań mam rewelacyjne i w ogóle uważam, że jakość mojego życia zdecydowanie się polepszyła. Ja po prostu jestem szczęśliwsza.

T.W.: Z zawodu jest pani aktorką i często pojawia się na planie. Mimo to nie rezygnuje z psychoterapii. A może trzeba spojrzeć z drugiej strony. Że prowadząc własny gabinet, nie rezygnuje Pani z aktorstwa.

H.D.: Do tej pory mam ten dylemat. Jeszcze go w sobie nie rozwiązałam. Aktorstwo jako ten pierwszy wyuczony zawód jest rzeczywiście moją pasją,  wyzwala moje emocje, porusza wyobraźnię, tyle że w aktorstwie jestem trochę uzależniona od reżyserów, producentów, agentów i mnóstwa innych splotów okoliczności. Czy będę miała pracę, czy nie będę miała pracy? Natomiast w psychoterapii bardziej czuję swoją sprawczość; poza tym jest „wielofunkcyjna” – rozwija mnie, daje satysfakcję i świadomość, że robię coś dla innych, że ma to swój bardzo wymierny czynnik i jeszcze coś na tym zarabiam. Czy to nie jest wspaniałe? I naprawdę nie umiałabym wybrać.

T.W.: Mówi Pani o rzeczach z naszego życia, które wpływają na pojawienie się choroby. Wiadomo, że aktorzy poddani są sporemu napięciu. Czy to życie zawodowe wpłynęło na Pani sytuację?

H.D.: Był czas, kiedy ról było zdecydowanie mniej i ciągle miałam niedosyt, a nawet takie odczucie, że może się pomyliłam z wyborem, może to nie była ścieżka dla mnie. Aktor czy aktorka, kiedy te role nie przychodzą, ma tysiące znaków zapytania, wątpliwości, dołów i stresów. Ale nie mogę powiedzieć, która z tych sfer, czy zawodowa, czy osobista była kluczem w chorobie. Chyba bardziej ta druga, bo był to moment, kiedy postawiłam wszystko na moje życie rodzinne. A czułam, że to mi się sypie i że po prostu nie jestem szczęśliwa.

T.W.: A wracając do aktorstwa, czuje dzisiaj pani, że bardziej może wzbogacić postaci, które gra?

H.D.: Ależ oczywiście. Teraz jest mi łatwiej. Nie muszę tak bardzo wymyślać i szukać. Historie moich klientek, z którymi spotkałam się na terapii, są we mnie. Myślę, że wszystko co wiemy, co słyszymy, z czym się spotykamy wzbogaca nas. Kiedyś wszystko było dla mnie takie czarno-białe – albo dobre, albo złe, a teraz pojawiło się wiele szarości. Zrozumiałam, że wybory, których dokonują ludzie, nie są takie łatwe. Tak wiele rzeczy wpływa na nasze decyzje, o których naprawdę nie miałam zielonego pojęcia. Kiedy gram, siłą rzeczy mam to w sobie.

T.W.: To może trzeba się zabrać za pisanie scenariuszy?

H.D.: O! Gdybym miała taki talent pisania! Pewien astrolog powiedział mi, że te różne moje przemyślenia, refleksje z tego co się wydarzyło w moim życiu powinnam spisać. Bo mam taki potencjał twórczy w sobie, chociaż ja jeszcze tego nie czuję. Ale kto wie, może kiedyś tak zrobię.

T.W.: Psychoterapia wpływa więc na aktorstwo. A w drugą stronę? Powiedziała Pani kiedyś, że umiejętności aktorskie wykorzystuje w pracy psychoterapeutki. Gra Pani?

H.D.: Nie, to nie chodzi o granie, ale o łatwość z jaką wchodzę w różne doświadczenia; pracując nad trudnymi sytuacjami z życia moich klientów, odgrywając je,  łatwiej mi wchodzić w różne postaci. Łatwiej pomóc klientowi wyrazić emocje. A poza tym ludzie, jak do mnie przychodzą, to jakby już mnie znali. Niektóre klientki, które znają mnie z filmów, czy seriali i znając trochę moją historię, czują że jestem w stanie je zrozumieć, że mogą się przede mną otworzyć. Nie jestem dla nich taka obca.

T.W.: A nie są skrępowane, że siadają naprzeciwko kogoś z telewizji?

H.D.: Z jednej strony jest to takie „wow!, pani Hania”, ale z drugiej strony nie traktują już mnie jako kogoś obcego. Jakby naprawdę darzyły mnie wtedy większym zaufaniem. A może mam takie coś w sobie, co je otwiera?

T.W.: Dużo pracy ma teraz pani na planie?

H.D.: Gram Alinę w „Barwach szczęścia”. Grałam w lipcu w „Na krawędzi”, a w połowie września będę miała zdjęcia do „Prawa Agaty”.

T.W.: Ale klientki pewnie słyszą czasami, że w tym tygodniu nie mogę, bo mam zdjęcia.

Nic nie przekładam. Tak manewruję, że mam i jedno, i drugie. Na szczęście praca psychoterapeuty i to że pracuję w swoim gabinecie, pozwala na elastyczność. A jeżeli mam jakieś zdjęcia, czy spektakle, to tylko w ten wieczór nie przyjmuję. Z kolei w fundacji, w Centrum Praw Kobiet, gdzie pracuję bardziej na co dzień, też  mogę po prostu przyjąć popołudniu, wieczorem, następnego dnia. Ta elastyczność  jest dla mnie rewelacyjna, bo nie umiem i nie chcę rezygnować z niczego, a zwłaszcza, jak coś lubię.

 

W liceum marzył by być chirurgiem lub ginekologiem. Zmienił jednak zdanie – pociąga go odkrywanie tajemnic, ukrytych w małym skrawku materiału tkankowego. Wojciech Jóźwicki, Koordynator Zakładu Patologii Nowotworów i Patomorfologii.

Anna Twardowska: Czy w dzieciństwie biegał Pan z lupą i przez szkło powiększające oglądał świat?

Dr n. med. Wojciech Jóźwicki: (śmiech) – Nie, a skąd to pytanie?

Miałam taki okres fascynacji, ale minął. Perspektywa pracy w laboratorium wydawała mi się na dłuższą metę mało pociągająca.

– Kiedy byłem dzieckiem też o tym nie marzyłem. Jak każdy chłopiec chciałem być strażakiem. Mój pierwszy kontakt z „medycyną” miałem w wieku siedmiu może ośmiu lat. Dostałem wtedy od mojej cioci prezent: strzykawkę, sterylizator i pluszowego misia. Robiłem mu zastrzyki z wody. Jednak studia lekarskie „zastawiły” na mnie pułapkę. Moja mama bardzo mnie namawiała. Sama kiedyś o tym marzyła, jednak jej zawodowa kariera ułożyła się inaczej, została ekonomistą. Moje dzieciństwo było pełne przykładów dobrych lekarzy, opowiadań o ich wspaniałej i potrzebnej pracy. To było skuteczne – poszedłem na Akademię Medyczną, może trochę aby spróbować tego wyobrażonego świata, a może dla „świętego spokoju” (śmiech).

Akurat?!

– Żartuję oczywiście. Zawsze interesowałem się biologią. W liceum myślałem o tym by zostać chirurgiem lub ginekologiem. Jednak studia krystalizują poglądy. Zafascynowała mnie diagnostyka. Diagnostyka kliniczna, szczególnie onkologiczna, opiera się na patomorfologii, która sięga bardzo głęboko – do tkanek, komórek, molekuł. Szybko dotarło do mnie, że tam właśnie choroba skrywa swoje tajemnice. Stąd moja specjalizacja.

Wydaje się, że ta praca jest bardzo schematyczna. Mamy wycinek, badamy go pod mikroskopem i już wszystko jasne.

– Nic bardziej mylnego! Tutaj wyniku nie mamy w godzinę. Czasami trzeba na niego czekać kilka dni, a niekiedy nawet tygodni. Choroba „strzeże” swoich tajemnic. Wszystko robimy ręcznie. Każdy wycinek tkankowy musi mieć swój identyfikator, musi być dokładnie opisany pod względem morfologicznym i topograficznym, czyli jak wygląda i skąd pochodzi. Podczas pierwszych oględzin materiał operacyjny jest badany dotykiem, rozkrawany oglądany i wykrawany. Starannie zaplanowany proces wykrawania, pozwala otrzymać szereg wycinków tkankowych, z których każdy nosi w sobie cząstkę informacji o procesie chorobowym. Chodzi o to, aby po zbadaniu wszystkich otrzymać pełne rozpoznanie. Wycinki są później utrwalane w formalinie i przeprowadzane w procesorze tkankowym, tzn. przygotowywane do przyjęcia barwników tkankowych. Ordynacja barwienia i odczytywanie „sygnałów” w mikroskopie świetlnym jest autorską pracą patologa. Odbywa się w tzw. panelach barwień, które zlecane są w kolejnych krokach diagnostycznych. Czas badania zależy m.in. od liczby wykonanych paneli. Proszę sobie wyobrazić, że nawet utrwalanie i barwienie nie przebiega zawsze według jednego wzorca. Proces ten zależy między innymi od wieku Pacjenta, zażywanych leków, uwodnienia tkanek, sposobu ich pobrania… Pierwszy obraz mikroskopowy, zwykle po kilku dniach przygotowań, pozwala oszacować wstępnie jak jesteśmy blisko, lub daleko, od ustalenia rozpoznania. Potem kolejny krok, kolejny i kolejny, aż do końcowego sukcesu, czyli uzyskania informacji, od których zależy skuteczne leczenie. Różni patolodzy wybierają różne drogi dotarcia do rozpoznania. Każdy z nas ma swój własny, autorski, warsztat pracy. Patolog jest tym, który wie pierwszy…

Czasem trafiamy na bardzo rzadki rodzaj nowotworu, który np. zdarza się raz na rok, na całym świecie. Wtedy badanie może trwać znacznie dłużej, ponieważ dodatkowo korzystamy z pomocy naszych konsultantów zewnętrznych. Nie stawiamy szybkich diagnoz wstępnych, odsyłając Pacjenta do innych ośrodków, dysponujących odpowiednimi technologiami diagnostycznymi. Wszystkie one są dostępne u nas. Pacjent, który tutaj przychodzi otrzymuje pełne i ostateczne rozpoznanie choroby, które pozwala na aplikację każdej znanej na świecie terapii.

Wydaje się, że Pańska praca jest komfortowa, bo nie ma Pan kontaktu z Pacjentem, nie widzi jego strachu.

– Rzadziej spotykamy chorych, niż lekarze innych specjalności. Dzieje się tak np. podczas biopsji cienkoigłowych, albo na posiedzeniach zespołów interdyscyplinarnych planujących leczenie. Ograniczony kontakt z Pacjentem nie neutralizuje jednak ciężaru odpowiedzialności. Proszę pamiętać, że działanie chirurga bardzo często opiera się na rozpoznaniu patomorfologicznym. Szczególnie podczas tzw. badań śródoperacyjnych. W ciągu kilku minut, podczas trwającego zabiegu operacyjnego, patolog podaje diagnozę, od której np. zależy usunięcie narządu. Czasem chorzy przychodzą do mnie, pytają o wynik, jakiś komentarz, chcą wiedzieć więcej. W pierwszym odruchu trudno jest odmawiać. Pacjenci żyją w ogromnym stresie i lęku, dlatego pukają do wszystkich możliwych drzwi, to zrozumiałe. Jednak w ich interesie jest, aby odpowiedzi na swoje pytania uzyskiwali od lekarza prowadzącego, który ma pełen obraz choroby. Zbyt często, kierując się dobrem Pacjenta, zapominamy, że on słucha inaczej. Jedno słowo nieuwagi może bardzo zdezorientować i poranić.

Łączy Pan pracę w szpitalu i na uczelni?

– Tak. Bardzo lubię zajęcia ze studentami. Poza tym pasjonuje mnie praca naukowa.

Jakie badania teraz prowadzicie?

– Od początku byłem związany z onkologią urologiczną. W ciągu ostatnich kilku lat nasze naukowe spektrum poszerzyło się o kilka innych nowotworów. Interesują nas relacje guza nowotworowego z jego szeroko rozumianym mikrośrodowiskiem. Guz nie rozwija się w próżni, nie może żyć poza organizmem. Próbujemy dowiedzieć się co sprzyja jego wzrostowi i czy układ immunologiczny Pacjenta mu w tym pomaga? To podobnie jak z uszkodzonym płodem: w organizmie matki żyje i rośnie, ale poza nim umrze, bo nie jest przygotowany do samodzielnego, pozamacicznego życia.

Prowadząc tak intensywne życie zawodowe ma Pan czas na odpoczynek?

– Niewiele, ale w porównaniu do początków mojej pracy, sytuacja jest już stabilna. Kiedyś było bardzo mało patologów, więc jeździłem właściwie po całym województwie, wciąż w delegacji. Dziś mam ten komfort, że pracuję tylko w Centrum Onkologii i w Collegium Medicum UMK. Czasu wolnego nie jest wiele, ale jeśli już uda mi się go trochę wygospodarować, to spędzam go z rodziną. Starsze dzieci już nie mieszkają z nami, studiują, ale najmłodsza córka potrzebuje uwagi, ma dopiero 14 lat.

Mam też takie swoje słabości – bardzo lubię łowić ryby, w wypadach nad jezioro często towarzyszy mi żona. Zajmuję się także szkoleniem naszego owczarka niemieckiego. Lubię  czytać, prócz prac z branży medycznej, książki z cyklu sf.

Dzieci będą kontynuować rodzinną tradycję? Jakie studia wybrały?

Najstarsza córka skończyła Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie na Wydziale Malarstwa, a trójka pozostałych zdecydowała się na medycynę. Muszę jednak pani powiedzieć, że w przeciwieństwie do mojej mamy, ja im niczego nie sugerowałem. Żona jest pediatrą, w domu często mówimy o pracy – dzieci znają jej blaski i cienie, medycyna jest ich wolnym wyborem. Mam nadzieję, że nie będą żałować, tak jak nigdy ja nie żałowałem…

 

Rozmawiała

Anna Twardowska

Zespół ds. Komunikacji

Krystyna Wechmann – szefowa poznańskich Amazonek, prezes Federacji Stowarzyszeń Amazonki oraz wiceprezes Polskiej Koalicji Organizacji Pacjentów Onkologicznych. Kobieta niezłomna. Opowiada o tym, jak choroba nowotworowa przemieniła jej życie w fascynującą przygodę.

Agnieszka Chmielińska: Powiedziała Pani kiedyś: Gdyby nie choroba, moje życie nie byłoby tak atrakcyjne. To dość przewrotne stwierdzenie…

Krystyna Wechmann: Ale wypowiedziane zupełnie świadomie. Gdyby nie rak, moje życie byłoby zwyczajne. Pracowałabym nadal jako specjalista w poznańskiej Hydrobudowie i szła takim normalnym trybem – codzienna praca, dom i oczekiwanie na wakacje. Gdy dowiedziałam się, że mam nowotwór piersi… na początku ogarnęła mnie złość. Szybko jednak diagnozę tę nazwałam początkiem podróży – takiej niechcianej, nieplanowanej, która jednak całkowicie odmieniła moje życie. Sprawiła, że stało się fascynującą przygodą.

A.Ch: W odpowiedzi na raka założyła Pani Stowarzyszenie Amazonek…

K.W.: I zaczęło się dziać. Był to czas, kiedy Polska weszła dopiero po transformacji ustrojowej w możliwość wyjazdów, amazonki miały możliwość spotykania się na zagranicznych konferencjach. Byłam niemalże na wszystkich kontynentach. Poznałam wspaniałych ludzi. Miałam możliwość wręczenia naszego łuku – symbolu amazonek – Hillary Clinton w Białym Domu. Miałam możliwość, dzięki organizowanym przez Irenę Koźmińską (żonę byłego ambasadora w latach dziewięćdziesiątych) warsztatom zobaczyć, jak działają Amerykanki i bardzo wiele z tego przenieść na polski grunt.

A.Ch.: Czego nauczyła się Pani od amerykańskich amazonek?

K.W.: Że nie można chować głowy w piasek, że tylko szybkie wykrycie raka, daje szanse na przeżycie, na mniej agresywne leczenie, że swoje zdrowie trzeba wziąć we własne ręce. Amerykanki dbały o to, żeby corocznie jedna drugiej przypominała o badaniach mammograficznych. Powtarzały zawsze, że wiedza ratuje życie.

A.Ch.: A jaka była Pani wiedza, gdy zachorowała Pani na nowotwór piersi?

K.W.: To były lata 90. Rak był wtedy tematem tabu. Powodem do wstydu. Oznaczał wyrok. Lekarze nie powiedzieli mi na co jestem chora. W tamtych czasach nie mówili o tym bezpośrednio. Dopiero tuż przed operacją, zorientowałam się, że mam raka. Ogarnęło mnie przerażenie, że nic na ten temat nie wiem i złość, że inne kobiety, które chorują także czują strach, są samotne i zagubione.

A.Ch.: I wstąpił w Panią duch walki?

K.W.: Bunt rodził się już w szpitalu. I gdy moje przyjaciółki przyniosły mi Twój Styl, w którym przeczytałam o działalności warszawskich amazonek, już wiedziałam, co robić. Postanowiłam poświęcić się działalności na rzecz kobiet po mastektomii. I tak się w nią zaangażowałam, że to odwróciło moją uwagę od choroby, od siebie. Szukałam wiadomości na ten temat, wiele czytałam, wertowałam prasę. Pomyślałam, że gro pacjentek szuka wiedzy odnośnie swojej choroby i potrzebuje otuchy. A ja już wiedziałam, że najwięcej dają spotkania z kobietami, które same przez to przeszły, które mają już kilkuletni staż po chorobie. I to mnie pozytywnie budowało. Ja wygrałam tę trudną batalię, choć jak się później okazało, lekarze dawali mi maksymalnie rok życia. Założenie Stowarzyszenia Amazonek stało się dla mnie absolutnym priorytetem.

A.Ch.: Początki były jednak trudne?

K.W.: To było ponad 20 lat temu. Załatwiłam na ten cel pomieszczenia w moim klubie wioślarskim Tryton (przed chorobą trenowałam wioślarstwo). Zaczęłam od pisania zaproszeń do kobiet chorych na raka piersi, rozwieszałam plakaty, próbowałam kontaktować się z dziennikarzami, radio nagłaśniało to spotkanie. Mimo to pierwsze zebranie klubu okazało się porażką – przyszło tylko pięć kobiet. Dziś Federacja Stowarzyszeń Amazonek, którą kieruję, zrzesza 25 tysięcy kobiet w ponad 200 klubach w całej Polsce.

A.Ch.: A jak wygląda dzień z życia amazonki? Jak kobiety spędzają czas w klubach?

K.W.: Jeśli chodzi o poznański klub amazonek, kobiety mają tu bardzo wiele aktywności. Dzięki środkom uzyskanym z PFRON-u, urzędu miasta, z urzędu marszałkowskiego, od sponsorów udało nam się stworzyć niezwykle atrakcyjne warunki. Nasz klub oferuje kobietom szeroki wachlarz możliwości. Gimnastykę rehabilitacyjną, masaże, jogę, tai chi, choreoterapię. Jest język angielski, zajęcia plastyczne. Amazonki same zgłaszają swoje potrzeby i my na nie reagujemy. Najbardziej istotną kwestią jest chyba to, że kobiety otrzymują tu psychologiczne wsparcie. Działają grupy terapeutyczne. Odbywają się też szkolenia wolontariuszek

A.Ch: Jaką funkcję pełnią wolontariuszki?

K.W.: To jest podstawa naszej działalności. Grupa liczy obecnie 1200 ochotniczek. Ich zadanie polega na wizytowaniu u kobiet w szpitalach, krótko po zabiegu mastektomii. Dzielą się z nimi swoim doświadczeniem. Są żywym przykładem na to, że chorobę można pokonać. Pozwalają wejść w swoje buty, niwelują strach. Pokazują, zobacz jestem już 5, 10, 20 lat po zabiegu i żyję. To jest bardzo wiarygodne. Oznacza więcej niż wizyta psychologa czy psychiatry. My nie wchodzimy nigdy w kompetencje medyczne lekarzy. Naszym zadaniem jest zorientować się, co najbardziej przeraża pacjentki, czy strach przed śmiercią, czy np. obawa, że nie będą już postrzegane, jak pełnowartościowe kobiety.

A.Ch: No właśnie, czy zabieg mastektomii może oznaczać dla kobiety kres kobiecości?

K.W.: Znam kilka kobiet, dla których utrata piersi była olbrzymim ciosem. Nie koncentrowały się na walce o życie, tylko na tym problemie. Bały się, że ich mężczyzna odejdzie. O dziwo – ja znam wiele przykładów, że związek się jeszcze bardziej scementował. Właśnie ze względu na chorobę żony, mąż zrozumiał, że nagle może zostać sam. Z codziennością, z dziećmi. Mam także taką refleksję, że jeśli partner odchodzi – to choroba jest tylko pretekstem, że już wcześniej musiało być źle.

A.Ch: Dzięki Pani staraniom kobiety mogą liczyć na bezpłatny zabieg rekonstrukcji piersi. Co jeszcze udało się wywalczyć na rzecz pacjentek?

K.W.: Bardzo wiele. Ale każda załatwiana przez nas sprawa trwała jakiś czas. Walka o refundację protez toczyła się około trzech lat. Około pięciu lat prowadziłyśmy rozmowy właśnie na temat zabiegu rekonstrukcji piersi. W styczniu tego roku wygrałam batalię o refundację rękawków przeciwobrzękowych nieodzownych w profilaktyce i leczeniu obrzęku limfatycznego powstającego po zabiegu. Bardzo długo walczyłyśmy o możliwość leczenia uzdrowiskowego na krótko po operacji. Dziś czas oczekiwania wynosi rok. Dawniej kobieta musiała czekać pięć lat, nie mając żadnej gwarancji na pozytywne rozpatrzenie. Wyjazd nie zawsze dochodził do skutku. Problem polegał m.in. na tym, że nikt nie chciał być z „rakową” w pokoju. Takie były czasy. Za ogromny sukces amazonek uważam zbudowanie świadomości, zmianę stosunku społeczeństwa do choroby nowotworowej.

A.Ch: Budowanie świadomości to chyba długotrwały, mozolny proces?

K.W.: Angelina Jolie jednym komunikatem zelektryzowała świat. Wszyscy o tym mówili. Mnie zajęło to ponad 20 lat. Miałam wrażenie, że mówię i mówię, a i tak niewiele się w tej sprawie zadziało. Ale gdy przeanalizowałam sprawę na spokojnie, udało mi się spojrzeć bardziej optymistycznie. Gdy np. jadę pociągiem i rozpoczynam dyskusję na temat raka, na temat leczenia i mam rozmówców i nikt nie sugeruje: dobra, dobra pomówmy o czymś innym. To mam poczucie, że wiele się zadziało, że rak nie jest już jak dawniej tematem tabu.

A.Ch: Dlaczego wiele kobiet wciąż jednak nie bierze udziału w badaniach profilaktycznych?

K.W.: No właśnie to mnie martwi. Zatrzymaliśmy się przez parę lat na ilości kobiet, które otrzymują zaproszenia na bezpłatną mammografię. Mam na myśli kobiety w grupie wiekowej 50-69 lat. Myślę, że to strach powoduje, że nie zgłaszają się na badania. Ja już mam w głowie wizję takiej kampanii społecznej, której zadaniem byłoby niwelowanie strachu u kobiet w tym przedziale wiekowym. Marzy mi się taki film – drużyna amazonek w dorzeczu Amazonki. Przedzieramy się przez dżunglę, pokonując kolejne trudności.

A.Ch: Co za pomocą takiej wyprawy, takiego spotu chciałaby Pani powiedzieć kobietom?

K.W.: To byłaby taka symboliczna podróż. Przypominałaby walkę z chorobą. Walka ta oznacza właśnie olbrzymi wysiłek, pokonywanie kolejnych trudności. Czasem opadamy z sił, choroba nas przytłacza, ale nie możemy się poddawać. Musimy konsekwentnie dążyć do celu. Tym bardziej, że nie jesteśmy w tej podróży same. Są przy nas inne kobiety. Ich sytuacja jest podobna do naszej. Razem stanowimy siłę nie do pokonania. Warto wstąpić do drużyny amazonek. Tu dostaniemy wsparcie. Chciałabym dać chorym kobietom taki drogowskaz, mocny komunikat: Rak – to się leczy!

A.Ch: A czym dla Pani byłaby taka wyprawa?

K.W.: Dla mnie oznaczałaby zwieńczenie tej mojej podróży lub też kolejną taką bardzo atrakcyjną stację. Jak przejdę tę dżunglę i pokonam wszystkie trudy, przeszkody, które napotkam na drodze poczuję się spełniona. Choć już dziś mogę śmiało powiedzieć, że przekułam chorobę w sukces.

 

Rozmawiała Agnieszka Chmielińska

PubliczneCentraOnkologii.pl

Lekarz – przyjaciel Pacjenta

Swoją pracę wykonuje z pasją. Bez końca może o niej mówić. Z ogromnym szacunkiem odnosi się do chorych. Wolny czas spędza gotując staropolskie potrawy lub grając w brydża – profesor dr hab. med. Michał Studniarek.

Anna Twardowska: Radiologia, medycyna nuklearna… Skąd takie zainteresowania? Kiedy kończył Pan studia, nie były to rozwinięte dziedziny medycyny.

Michał Studniarek: Chce pani powiedzieć, że jestem taki stary? (śmiech). Żarty, żartami, ale rzeczywiście kiedy zaczynałem było zaledwie 66 specjalistów w dziedzinie medycyny nuklearnej. Zawsze mnie interesowała diagnostyka, wiedziałem że to jest przyszłość medycyny. Nigdy nie żałowałem swojego wyboru.

Dla laika obie te dziedziny są bardzo podobne – polegają na obrazowaniu.

Nie, nie, one bardzo się różnią. Nie chcę nikogo zanudzać szczegółami technicznymi, ale najprościej mówiąc: medycyna nuklearna pozwala zobrazować czynności tkanek i narządów, natomiast radiologia – uwidacznia ich morfologię.

No proszę, a ja zawsze zachwycałam się chirurgią i jej ogromnymi możliwościami.

Ojciec medycyny, Hipokrates powtarzał: przede wszystkim nie szkodzić. A co robi chirurg? Otwiera powłoki, zadaje ranę. Owszem, celem jest leczenie, ale to radykalna dziedzina medycyny. Oczywiście mówię to nieco przekornie, nie mam zamiaru obrażać chirurgów (śmiech).

Pańska córka jest anestezjologiem, więc bardzo ściśle pracuje z chirurgami.

Nawet nie wiem, czy mogę o niej mówić. Nie przyznaje się do tego, że jest moim dzieckiem. Pracuje w Warszawie. Studiowała w Krakowie, później przeniosła się do Gdańska, ale mieszkała w akademiku. Zawsze zależało jej, żeby na wszystko zapracować samodzielnie, bez korzystania z koneksji i nazwiska. Więc proszę wybaczyć, ale nie będę się rozwodził w tym temacie, bo dopiero się od niej nasłucham (śmiech).

Kończył Pan studia w Łodzi. Teraz pracuje w Gdańsku i Bydgoszczy.

Tak, jak wspominałem, diagnostyka ma przyszłość. W swojej zawodowej karierze cztery razy budowałem zakłady radiologiczne praktycznie od podstaw, ponieważ istniejące pracownie nie odpowiadały już potrzebom współczesnej onkologii. Dziś diagnostyka pozwala nie tylko wykryć zmiany, ale wybrać także leczenie, a później ocenić jego skuteczność. Rośnie jej rola w skutecznej walce z nowotworami, w tym najpoważniejszym obecnie – rakiem płuc. Pozwala go wykryć niskodawkowa tomografia komputerowa płuc. Problem w większości dotyczy palaczy i badania powinny być wykonywane właśnie u nich. Ich koszt mógłby być wliczony w cenę papierosów – 10 groszy od każdej paczki. Nie obciążałoby to osób niepalących. Taki program od dwóch lat próbuje uruchomić w województwie kujawsko – pomorskim, dyrektor Centrum Onkologii – Zbigniew Pawłowicz. Znając jego skuteczność mam nadzieję, że pierwszym wolnym od raka płuc miejscem w Polsce będzie właśnie to województwo. I tego życzę wszystkim mieszkańcom.

Na siłę nie zmusimy palaczy do rzucenia nałogu. Ale mam wrażenie, że Pacjenci są dzisiaj inni, niż dwadzieścia lat temu.

Rośnie świadomość społeczna, chorzy są coraz lepiej wyedukowani, to pani ma na myśli? Ja zawsze lubiłem kontakt z drugim człowiekiem. Ta praca mi to zapewnia.

Niestety wielu osobom nie udaje się pomóc. To porażka dla lekarza.

Wciąż zbyt dużo Pacjentów trafia do nas w bardzo zaawansowanym stadium choroby. Moim zdaniem winien jest tutaj zły system. Zbyt mała jest rola lekarzy rodzinnych, którzy tak naprawdę powinni działać profilaktycznie, bo to przecież ich najczęściej odwiedzają chorzy. Przynajmniej raz w roku ktoś jest przeziębiony i idzie wtedy do lekarza pierwszego kontaktu, to okazja żeby zająć się nie tylko objawami przeziębienia. Podam pani przykład: leczenie raka piersi kosztuje 300 tys. zł. Profilaktyka kilkaset złotych. Ktoś może powiedzieć, że efektów prowadzenia kampanii profilaktycznych, nie widać. Owszem, w tym momencie nie, ponieważ co roku wciąż umiera 5 tysięcy kobiet, dwadzieścia lat temu było tak samo. Tylko, że na efekty takich działań czeka się dużo, dużej.

Wiele kobiet nie zgłasza się na badania profilaktyczne, nawet jeśli dostają imienne zaproszenia.

Może to będzie niepopularne co powiem, ale nie jestem politykiem, więc mogę sobie pozwolić na szczerość. Uważam, że jeśli coś dostajemy za darmo, to tego nie szanujemy. Gdyby za taką wizytę trzeba by było zapłacić, nawet przysłowiowe kilka groszy, podejście też by się zmieniło. Z tego co obserwuję, jeśli coś dostajemy za darmo, to tego nie szanujemy. Narodowy Fundusz Zdrowia płaci za minimum. Proszę zauważyć, idzie pani do stomatologa, w ramach publicznego ubezpieczenia dostaje najgorszy materiał na uzupełnienie zęba. Ta plomba wkrótce wypadnie i ząb trzeba będzie usunąć. Kiedy pani zapłaci za wizytę, ma do wyboru całą gamę produktów. Rozumiem, że nie każdy może zgadzać się z moim poglądem na częściową opłatność, ale ja nie mówię tutaj o finansowaniu drogiego leczenia onkologicznego, tylko drobnej zapłaty za wizytę profilaktyczną.

Jest Pan pasjonatem pracy, w takiej profesji chyba zresztą nie można inaczej… Ale każdy z nas ma swoją odskocznię. Dla pana, to…

Nie wiem, czy powinienem zdradzać takie tajemnice (śmiech). Lubię czytać książki historyczne i kulinarne.

A co w tym wstydliwego?

Również gotuję. Odkryłem niedawno uroki kuchni staropolskiej i w wolnym czasie przyrządzam różne pyszności. Ostatnio kaczkę nadziewaną kaszą – przepis miałem właśnie z takiej starej książki kulinarnej. Mam też słabość do kart. Uwielbiam grać w brydża. Byłem kiedyś na stypendium we Francji. Proszę sobie wyobrazić, że w ciągu kilku miesięcy nauczyłem się francuskiego, właśnie dzięki temu, że grywałem z rodowitymi Francuzami w karty. Widzi pani, niby poważny ze mnie człowiek, a tutaj takie słabości (śmiech)…

Rozmawiała

Anna Twardowska

Zespół ds. Komunikacji

 Prof. dr hab. med. Michał Studniarek jest kierownikiem Zakładu Radiologii Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Pracuje też Zakładzie Diagnostyki Obrazowej i Radiologii Interwencyjnej Centrum Onkologii w Bydgoszczy.

Tomasz Waloszczyk: Gdy zadzwoniłem do Pani pierwszy raz, by porozmawiać o chorobie, odesłała mnie pani do swojej autobiografii.

Katarzyna Grochola: …w którą i tak nikt nie wierzy.

T.W.: Może dlatego, że „Zielone drzwi” to książka tak bardzo wypełniona anegdotami. Ja sam pozazdrościłem ich. Bo aż tyloma soczystymi historiami z czasów szkolnych nie mogę się pochwalić.

K.G.: Jest pan młodszy i nie chodził ze mną do klasy.

T.W.: Barwnych opowieści ze szkoły oraz z późniejszych, ciężkich ale i ciekawych czasów szpitalnego stażu jest dużo. Ale gdy przychodzi do choroby, urywają się.

K.G.: Tam też jest pełno anegdot. „Czy jeszcze świecisz?” – pytali mnie moi przyjaciele, gdy byłam naświetlana kobaltem. Śmierć i choroba nie są jednak anegdotą. Raczej są życiem. Chociaż życie jest anegdotą, więc parafrazując –  może wszystko jest anegdotą? Ale są też sprawy poważne, o których trzeba poważnie mówić. To nie znaczy, że śmiertelnie nudnie i smutno.

T.W.: A jak to było z informacją o chorobie? Czy rzeczywiście ta diagnoza zaczęła się od żartu?

K.G.: Ja mówiłam, że mam raka, bo wydawało mi się fantastyczne umrzeć w młodym wieku. Wszyscy będą żałować. Taka niedorozwinięta nastolatka. Wie pan, że na dziesięć nastolatek – siedem chce umrzeć po nieszczęśliwej miłości, dwie chcą zostać sławnymi aktorkami, jedna idzie do klasztoru?

T.W.: Ale chyba nie umrzeć na raka?

K.G.: No, ale jest to śmierć. Wtedy mieć raka, znaczyło  śmierć.

T.W.: „Ta, która chodzi tyłem” – mówili znajomi o Pani.

K.G.: Bo ja też jestem spod znaku raka. Oczywiście, że te słowa to był niewinny żart. I w porządku. Wszystkie moje opowiadania zaczynały się od tego, że ona umiera, a on klęczy przy niej i tłumaczy, że kocha ją nad życie. Albowiem byłam już wtedy pisarką. No może nie pisarką, ale pisałam.

T.W.: Czy to znaczy, że wszystko, co przeżyła pani w czasie choroby, trafiało do notesu?

K.G.: Tak, to jest zapis tego czasu.

T.W.: Ale czyniony na bieżąco, czy też odtwarzany trochę później?

K.G.: Miesiąc po wyjściu ze szpitala. Trzydzieści lat temu naświetlania wyglądały tak, że kobiety wychodziły ciężko poparzone. Niektóre nie przeżywały naświetlań. Nie mam pojęcia czy się włączało aparat na pięć minut, czy na dziesięć. Nie odliczałam czasu, bo nie miałam zegarka z sekundnikiem. Ale jak lekarz spojrzał na moje naświetlenia, to powiedział, że muszę mieć bardzo silny organizm, skoro je przeżyłam. W związku z tym myślenie, że ja mogłam cokolwiek robić innego, niż chorować jest w ogóle śmieszne. Ja byłam odwożona na Ursynów, przywożona, leżałam i matka koło mnie stała i karmiła mnie łyżeczką. Nie miałam siły na trzymanie długopisu w ręce. Byłam bardzo ciężko chora w wyniku leczenia.

T.W.: Krystyna Kofta mówiła o tym, że gdy chorowała, starała się, nie tyle notować, bo to nie zawsze możliwe, ale obserwować. Włączyła w sobie zmysł ciekawości, jako pisarka, a nie osoba chora.

K.G.: Ja miałam trzydzieści lat, byłam młoda i chciałam żyć, miałam małe dziecko. Nie miałam żadnego pomysłu, żeby się oddzielać emocjonalnie od swojej choroby i ją obserwować. Natomiast dużo czytałam. Przeczytałam świetną książkę pewnej niemieckiej autorki o raku. Dziennik cierpienia, nieprawdopodobnie mocny.

T.W.: W takich lekturach szuka się optymizmu, pocieszenia?

K.G.: Wiedzy. Chociaż mam koleżankę, która choruje w tej chwili i w ogóle nie używa słów zbliżonych do „rak” czy „nowotwór”. Nic nie chce wiedzieć. Jest całkowicie odcięta. Ma taki system obrony i to nie znaczy, że on jest gorszy, czy lepszy. Ja czytałam absolutnie wszystko, a to były czasy, gdy w ogóle nie było książek na ten temat. Dostawałam je jakimś psim swędem. Ale zawsze uważałam, że prawda was wyzwoli. To jest takie oswajanie lęku, strachu. To trochę jak z tygrysem – jak będę dużo wiedzieć o tygrysie, to gdy wsadzę rękę w klatkę, może mnie nie zeżre. Dzieci mają takie pomysły.

T.W.: Pomogły te książki?

K.G.: Nie mam pojęcia.

T.W.: Był wtedy czas na inne lektury? Bo przecież książki to Pani pasja.

K.G.: Miałam jedną pasję – żyć. Wiedziałam, że mam małe dziecko i że muszę zrobić wszystko, żeby żyć. Nie sądzę, żebym miała jakąś inną pasję, gdy leżałam i wyciekało ze mnie życie. Mówiłam do swojej podświadomości, żeby niszczyła mi komórki nowotworowe, a zostawiała nienowotworowe, nie naruszone. Imałam się różnych rzeczy. I oczywiście modliłam się.

T.W.: Samo to, że doszło do operacji, to był chyba przykład tego, że trudno kalkulować, gdy walczy się o życie?

K.G.: Tak, ale ja też miałam znajomego, z którym chodziłam do szkoły, a który był lekarzem na oddziale. On poprosił profesora Troszyńskiego, żeby mnie tylko otworzyli i zamknęli; żebym miała świadomość, że cokolwiek zrobili, więc w moim przypadku był to nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Tak, jakby się rzeczywiście ktoś na górze uparł, żebym jeszcze chwilę pożyła. Ale też wiem ile osób nie operowano i umarło z tego powodu.

T.W.: A Pani kolega widział medyczny sens tej operacji?

K.G.: On wiedział, że ja jestem nieoperacyjna. Wtedy był inny system leczenia. Jeżeli ktoś był nieoperacyjny, to znaczy, że był skazany na śmierć. Dziś wiadomo, że można najpierw zrobić chemię, żeby wytłuc ewentualne przenosiny i przemieszczanie się tego nowotworu, a potem zrobić operację pomniejszonego guza. Ale to były naprawdę inne czasy. Ja sama wcześniej jako salowa robiłam zastrzyki z placebo, czyli wyłącznie z wody, które pomagały i chorzy po nich spali. Morfina wydzielana była najciężej chorym wyłącznie trzy razy na dobę.

T.W.: Miała Pani potem styczność z tymi lekarzami, którzy zasiadali przed Panią w komisji i kręcili głową, myśląc o operacji?

K.G.: Byłam potem u profesora Troszyńskiego, który jak mnie otworzył, powiedział: „robimy panowie”. On zdecydował o moim życiu. A jego siostrzenica, młoda 28-letnia dziewczyna, umarła na raka. On mnie przestrzegał przed niektórymi pomysłami lekarzy. Ale wtedy człowiek na nic nie mógł się zgadzać. Ponieważ moim znajomym był lekarz, byłam uprzywilejowana, bo wiedziałam, że mam raka. Moje koleżanki były odsyłane do Centrum Onkologii w niebieskich zaklejonych kopertach za 10 groszy. Bały się je otworzyć, bo była to wiadomość dla innego lekarza, nie dla nich. Lekarze mieli kompletnie inne podejście. Chronili chorych przed taką wiadomością. Myślę, że trochę wynikało to z troski, a trochę z indolencji.

T.W.: Wymuszała Pani informacje na temat własnej choroby?

K.G.: Nie musiałam wymuszać. Mój przyjaciel przychodził i mówił. Wiedział, że jestem sama, że nie mam męża i że to ja muszę decydować.

T.W.: I nie oszczędzał Pani z wiadomościami?

K.G.: Zupełnie! Może to mi też pomogło się zmobilizować. Ale to nie jest moja zasługa, że ja żyję i to nie jest zasługa lekarzy, że ja żyję. To jest najpierw zasługa Pana Boga, potem lekarzy, a na końcu moja.

T.W.: Dzisiaj w modlitwach Pani cały czas dziękuje?

K.G.: Bardzo dziękuję. I mam za co. Bo też za chwilę, za dziesięć lat, zostałam pisarką, którą zawsze chciałam być.

T.W.: Człowiek żyje porównaniami. W tej książce znalazłem dużo pytań: dlaczego ja? dlaczego młoda osoba, która ma dziecko?

K.G.: To „dlaczego ja?” i „dlaczego mnie to spotkało?” jest najczęstszym pytaniem, które zadajemy wtedy, gdy cokolwiek spada na nas złego, począwszy od niezdanego egzaminu, który świetnie zdał kolega, a razem się uczyliśmy, do śmierci najbliższej osoby. Wtedy pytamy „dlaczego ja?”, „dlaczego ten pociąg właśnie wjechał?”, „dlaczego ten tir nie zatrzymał się przed tym samochodem osobowym, w którym jechała ta pani z dwojgiem dzieci?”. I nie znajdujemy na to nigdy odpowiedzi. Będziemy to może kiedyś wiedzieć.

T.W.: Chciałem zestawić tego typu pytania z innym porównaniem. W pewnym momencie zauważyła Pani matkę wiozącą swoje chore dziecko na jakiś zabieg i wtedy poczuła pani, że jest szczęściarą. Dużo było takich momentów w czasie choroby, w których znajdowało się inny punkt odniesienia?

K.G.: Ja do dzisiaj mam takie momenty, w których znajduję inny punkt odniesienia. Nie zakleszczam się, staram się nie skupiać na sobie. To naprawdę jest wielkie szczęście, że mam tylko zapalenie płuc, a nie coś gorszego. Albo że mężczyzna mojego życia mnie opuścił, za to moja córka jest szczęśliwa. To nie jest tak, że świat się kręci wkoło mnie. Poza tym razem ze swoim bratem towarzyszyłam w umieraniu mojej matce i czasami świadomość, że jest ktoś bliski, kto odchodzi, jest dużo cięższa niż własna choroba.

T.W.: Ma już Pani na sobie przerobioną lekcję, jak w ogóle pomagać.

K.G.: Przede wszystkim rozmawiać. Kiedyś się nie rozmawiało i do dzisiaj nie wiemy, jak się zachować, gdy okazuje się, że nasz znajomy jest ciężko chory, albo że komuś ktoś umarł. Raczej unikamy, raczej odsuwamy. Kazus Ewy Błaszczyk to ładnie pokazuje. Najpierw umarł jej mąż, sześć tygodni później jej córka uległa straszliwemu wypadkowi. A ona przestała grać. Zabrano jej to, dzięki czemu mogłaby nie tyle wrócić do normalnego życia, bo powrotu do przeszłości nie ma, co utrzymywać ciężko chore dziecko i drugą córkę. Ale wszyscy bali się zaproponować jej rolę. Natomiast Krystyna Janda po pogrzebie swojego męża zagrała w teatrze, bo nie stać jej było na to, żeby odwołać spektakl. Miała na tyle siły żeby oddzielić swoje cierpienie od tego, co robi na scenie. I właśnie to pomogło jej nie zwariować, tak sama mówiła. Myślę, że trzeba rozmawiać, nie udawać, że osoba bez nogi wejdzie na drugie piętro bez pomocy. Można ją zapytać, czy pomóc. Ona powie „zjeżdżaj”, albo „bardzo proszę”. Nie udawajmy, że ona ma dwie nogi. Bo nie ma.

T.W.: Można dużo pomóc rozmową, ale trzeba też znać ten moment, w którym trzeba odejść na bok, wycofać się.

K.G.: No tak, ale do tego nam jest dany język oraz odrobina empatii i wyczucia. Liczy się nie tylko moja chęć pomocy, chociaż jest to bardzo ważne, ale przede wszystkim ten drugi człowiek. I jak on mówi: „daj spokój, nie przychodź”, to musimy odróżniać, czy on wpada w depresję i mimo wszystko forsować, czy dać spokój i nie atakować telefonami piętnaście razy dziennie. Ale towarzyszyć można zawsze.

T.W.: Pani była zadowolona, gdy w trakcie choroby we własnym mieszkaniu za drzwiami odbywała się całonocna impreza, a Pani odpoczywała?

K.G.: To było śmieszne, bo to byli moi przyjaciele. Oni chcieli uczcić moje imieniny. Ja w którymś momencie, bardzo wczesnym, oczywiście odpadłam. A oni przychodzili do mnie i zwierzali mi się z tego co się dzieje. To było dosyć zabawne.

T.W.: Bo mogła Pani powiedzieć: „idźcie w cholerę, bo ja chcę się przespać”.

K.G.: Gdybym tak powiedziała, to oni by poszli. Natomiast pomyślałam, że fajnie, że się bawią, a ja nie jestem sama, a jednocześnie przychodzą  do mnie do sypialni i mówią kto się z kim całował, kto dużo wypił. Wspominam to bardzo miło.

T.W.: A naprawdę był ktoś, kto bał się podać Pani rękę?

K.G.: Tak. Mój kolega z klasy. Potem powiedział mi: „wiesz, bo ja się tak trochę bałem zarazić”. Co się dziwić, że ludzie boją się HIV, skoro boją się głęboko ukrytej komórki nowotworowej, która przeskoczy i zeżre ich z kopytami?

T.W.: W apelu do śmierci w imieniu chorych wzywała Pani: daj mi jeszcze dzień, miesiąc, rok, żebym wiele rzeczy mogła zrobić. Żebym mogła lub mógł być lepszy.

K.G.: To jest kawałek z „Osobowości ćmy”.

T.W.: Czuje się Pani lepsza?

K.G.: W moim ulubionym „Panu Wołodyjowskim” jest scena, gdy Wołodyjowski poszedł do klasztoru, bo umarła mu narzeczona. I tam powtarzał: „memento mori”, czyli „pamiętaj o śmierci”. Ja tego kiedyś w ogóle nie rozumiałam. Przykleiło mi się jakoś, że „memento mori” oznacza, że nie cieszę się z życia, tylko siedzę w klasztorze i wiem, że śmierć nastąpi. Czekam na nią dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat. Natomiast „memento mori” to apoteoza życia. Pamiętaj o śmierci, więc nie odkładaj dobrych rzeczy na jutro, przytul dzisiaj żonę, pokochaj się z ukochanym, pogłaszcz psa, przytul dziecko. Śmierć istnieje i ona może nastąpić za pięćdziesiąt minut, pięćdziesiąt dni albo lat. Więc, pamiętając o śmierci, mamy świadomość (w każdym razie ja mam i mam nadzieję, że parę innych osób na ziemi również), że dzisiejszy dzień jest tym dniem, który należy absolutnie wykorzystać. Dzisiaj wykorzystuję go sprzątając, więc mam nadzieję, że dożyję do jutra, kiedy tutaj przyjdę ze swoim wnuczkiem. I nie ma w tym nic z hedonizmu – puszczajmy się, chlejmy, bo „memento mori”, tylko z takiego: zobacz jak jest pięknie. Podziel się tym i chciej żyć.

T.W.: I zgodnie z tą dewizą pojechała Pani do Grecji?

K.G.: Chyba jeszcze nigdy nie pojechałam do Grecji. Byłam tylko na Cyprze. Ale zgodnie z tą dewizą pojechałam do Anglii, a bardzo bałam się latać. Ale przecież ja też pracuję. Nie jestem osobą, która ma służbę. Jeżeli mój wnuczek jest u mnie, to ja wstaję o szóstej rano, karmię pięć psów. Te psy muszą być w oddzielnych pomieszczeniach, bo dwa są takimi łakomczuchami, że połykają swoją miskę i rzucają się na pozostałe. Muszę je wypuścić, wpuścić, zrobić śniadanie, wsiąść w samochód i zawieźć mojego wnuczka pięćdziesiąt kilometrów do szkoły, co nie jest łatwe o siódmej rano, jak się mieszka pod Warszawą. Tego nikt za mnie nie zrobi. Ale wie pan co się na przykład wczoraj działo? Był tak piękny dzień, że jak wracaliśmy, kazałam mu robić zdjęcia. Ja panu pokażę!

Pisarka wyciąga telefon, żeby pokazać mi zdjęcia zrobione przez wnuczka w słoneczny dzień, na początku grudnia, na drodze z Warszawy do Milanówka. Mimo, że na drzewach nie ma już liści, barwny zachód słońca sprawia, że zdjęcia są pełne zachwycających kolorów.

No czy to nie jest absolutny cud? To po prostu aż się żyć chce.

W najlepszych rękach

Pierwszy zabieg rekonstrukcji piersi w naszym kraju przeprowadzono w Centrum Onkologii w Bydgoszczy. Od tego czasu minęło wiele lat, ale my wciąż się doskonalimy, współpracując m.in. z wybitnymi chirurgami rekonstrukcyjnymi na świecie, takimi jak dr Marek Budner z Niemiec.

W Polsce wykonuje się około 35% operacji oszczędzających u Pacjentek chorych na raka piersi. W Centrum Onkologii w Bydgoszczy przeprowadzamy takich zabiegów niemal 50 %. To dużo, ale w porównaniu do Niemiec i tak wypadamy blado. Tam operacje oszczędzające wykonuje się u 80% chorych. Dla Pacjentek skazanych na amputację, szansą na odzyskanie kobiecości jest rekonstrukcja piersi. Rocznie wykonujemy około 60 takich zabiegów.

Duże doświadczenie

 Pierwszy zabieg rekonstrukcji piersi w Polsce, z mięśnia płata najszerszego grzbietu (LD), wykonał dr Witold Czechowicz w Bydgoszczy. Było to w 1987 roku, czyli jeszcze przed operacją przeprowadzoną przez profesora Edwarda Towpika. – Mamy długą tradycję, ale wciąż się doskonalimy– przyznaje dr n. med. Piotr Rhone z Oddziału Klinicznego Nowotworów Piersi i Chirurgii Rekonstrukcyjnej. Nasi lekarze wyjeżdżają na warsztaty, sami też zapraszają do Centrum Onkologii wybitnych specjalistów w tej dziedzinie. Do takich należy drMarek Budner, ginekolog, szef Centrum Leczenia Raka Piersi HELIOS w Bad Saarow pod Berlinem. Dr Budneruczył się rekonstrukcji piersi w Ameryce Południowej i Brazylii, gdzie chirurgia plastyczna jest na najwyższym poziomie. Dziś jest uznanym autorytetem w tej dziedzinie. Choć na co dzień pracuje za granicą, często odwiedza Polskę i dzieli się swoją wiedzą z polskimi lekarzami. W maju po raz drugi gościł w naszym szpitalu. –Od mojej poprzedniej wizyty minęło pięć lat. Bardzo dużo się przez ten czasu u was zmieniło– mówił podczas wykładu inaugurującego warsztaty. – Macie znakomitą diagnostykę, świetny sprzęt, na każdym kroku widać tutaj dbałość o Pacjenta.

BreastUnits

Podczas pobytu w naszym szpitalu dr Budner, wiele uwagi poświęcił zintegrowanej diagnostyce i leczeniu raka piersi tzw. BreastUnits. Takie ośrodki z powodzeniem funkcjonują w wielu krajach Unii Europejskiej. W Centrum Onkologii pracownię uruchomiliśmy niedawno. Tutaj Pacjentkę konsultują specjaliści z wielu dziedzin: chirurgii onkologicznej, onkologii klinicznej, patologii, radiologii. Pracownia Breast Unit musi mieć m.in. w pełni wyposażoną salę operacyjną i oddział intensywnej opieki medycznej, możliwość wykonania śródoperacyjnego badania histopatologicznego oraz śródoperacyjnej mammografii. Żeby być ośrodkiem BreastCancer Unit, trzeba spełnić wiele wymogów. Jednym z nich jest leczenie przynajmniej 150 chorych na raka piersi rocznie. W Centrum Onkologii operujemy około tysiąca Pacjentek rocznie. – Breast Unit działa u was od niedawna. Jestem zaskoczony, że już prezentuje światowy standard. Nie zauważyłem różnic między moją, a waszą pracownią, choć my mamy zdecydowanie dłuższy staż– stwierdził dr Budner. Jego zdaniem precyzyjna diagnostyka, to połowa sukcesu w leczeniu onkologicznym.

Wymiana doświadczeń

Między polską i niemiecką służbą zdrowia jest przepaść, tego niestety nie da się zmienić na poziomie lokalnym. Jedyne więc co możemy robić, to nieustannie szkolić umiejętności lekarzy. – Wymieniamy doświadczenia, uczymy się nowych technik. Na warsztaty z dr Budnerem zakwalifikowaliśmy bardzo skomplikowane przypadki. Nie lada wyzwaniem jest odtworzyć pierś po mastektomii, chemio i radioterapii. Ciało nie jest wtedy w dobrej kondycji, a przecież trzeba pobrać mięsień płata najszerszego grzbietu (LD), żeby go przeszczepić. To wymaga dużo sprawności od operującego lekarza. Mimo to dr Budner podejmuje się takich zabiegów, nie boi się mówić o powikłaniach. Bardzo to w nim cenię– mówi dr n. med. Piotr Rhone z Oddziału Klinicznego Nowotworów Piersi i Chirurgii Rekonstrukcyjnej, który blisko współpracuje z szefemCentrum Leczenia Raka Piersi HELIOS.

Dr Budner żartuje, że dobrze przeprowadzona operacja rekonstrukcji piersi wymaga znajomości od 150 do 260 sztuczek chirurgicznych. Trzeba wiedzieć, gdzie i jaką tkankę złapać, odkąd zacząć szycie, w którym miejscu uciąć.

Wciąż mało popularne

Zabiegi rekonstrukcji piersi są refundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Jednak wciąż niewiele Pacjentek leczonych w Centrum Onkologii w Bydgoszczy decyduje się na wszczepienie implantu. Jedne boją się kolejnego bólu, inne martwią się, że zabieg może się nie powieść. –Najlepszą rekomendacją dla rekonstrukcji piersi jest wykonanie zabiegu u innej Pacjentki. Gdy pozostałe kobiety widzą efekt, pytają, czy je też możemy zoperować– dodaje dr n. med. Piotr Rhone z Oddziału Klinicznego Nowotworów Piersi i Chirurgii Rekonstrukcyjnej.

Źródło: Zespół ds. Komunikacji Centrum Onkologii im. prof. F. Łukaszczyka w Bydgoszczy

Być uczciwym, rzetelnym lekarzem, mieć przed sobą konkretną wizję oraz cele i rozumieć drugiego człowieka – wywiad z prof. dr hab. med. Januszem Kowalewskim, kierownikiem Oddziału Klinicznego Chirurgii Klatki Piersiowej i Nowotworów Centrum Onkologii im. prof. Franciszka Łukaszczyka w Bydgoszczy, członkiem Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Bydgoszczy.

Panie Profesorze, zarówno tytuł doktora jak i stopień doktora habilitowanego uzyskał Pan w Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Młody człowiek ma jeszcze inne widzenie świata, czuje, że może zawojować świat. Wartościuje uczony doświadczeniem tego, co dzieje się wokół. Jednak ogromny wpływ mają szczególni ludzie, którzy staną na jego drodze. Wiem, że bardzo Pan ceni tych, którzy Pana uczyli. Czy na kierunek jaki Pan obrał mieli wpływ jacyś szczególni ludzie?

Sądzę, że każda droga zawodowa powinna być inspirowana jakimś wzorcem osobowym. Miałem to szczęście, że na mojej drodze pojawili się tacy ludzie. Wśród nich byli Pan Profesor Gontarz, Pan Profesor Barcikowski, Pan Profesor Dancewicz. Każdy z nich miał pewne cechy osobowościowe i umiejętności chirurgiczne które stanowiły podstawę do mojego dalszego rozwoju naukowego i zawodowego. Impuls do zajęcia się chirurgią dał mi Pan Doktor Sokołowski z Grudziądza, gdzie stawiałem pierwsze kroki w tej dziedzinie. Przede wszystkim chodzi o postawy, o styl bycia, podejście do Pacjenta, do lekarzy, kształtowanie wzajemnych stosunków międzyludzkich w zespole. Jest łatwiej, gdy człowiek ma taki wzorzec do naśladowania. Łatwiej pracować, łatwiej żyć. Życzyłbym każdemu aby na swojej drodze spotkał taką osobowość, z której można czerpać.

Współpracuje Pan z ośrodkami w kraju i zagranicą. Imponuje Pan swoim naukowym dorobkiem. Czy taka droga kosztuje wiele wyrzeczeń? Z tego co wiem, jest Pan domatorem, a praca którą Pan wykonuje z pewnością nie sprawia, że można być w domu zawsze wtedy, gdy czuje się taką potrzebę. Jak to wszystko udaje się Panu pogodzić?

Na pewno praca w medycynie nie jest pracą samodzielną. Jest to praca zespołowa, szczególnie w chirurgii. Cechą, do której warto dążyć jest umiejętność stworzenia zespołu, który potrafi współpracować. Dla porównania, jest to tak jak w zespole piłkarskim czy każdym innym zespole sportowym, gdzie trzeba funkcjonować na zdrowych, uczciwych zasadach. To wszystko ułatwia i prowadzi do sukcesu. Na szczęście to, że jestem domatorem nie przeszkadza mi w tym, żeby być na bieżąco w nauce. Jeżeli coś się lubi, a to co robimy daje zadowolenie, to żadna czynność nie jest trudna. Dla sportowców chociażby takich jak Justyna Kowalczyk i Adam Małysz codzienne treningi również nie skreślają wszystkiego. Praca z pasją sprawia, że można ją wykonywać w sposób doskonały. Trzeba kochać i szanować to, co się robi wówczas jest dużo łatwiej.

Co radziłby Pan młodym lekarzom będącym na samym początku swojej drogi zawodowej? Jakich wskazówek chciałby Pan udzielić?

Pierwsza moja wskazówka, to starać się być uczciwym lekarzem, to znaczy rzetelnie wykonywać swoje obowiązki, uczyć się, dokształcać i mieć przed sobą konkretną wizję, stawiać sobie konkretne cele na konkretny czas. Bardzo ważny dla każdego powinien być dom, rodzina. Stabilizacja i miłość rodzinna to bardzo istotna sprawa, aby móc właściwie rozwijać się zawodowo. Ja mam to szczęście, że w domu znajduję oparcie i wzmocnienie. Młodym lekarzom rozpoczynającym karierę zawodową radziłbym także, aby znaleźli sobie dziedzinę, której studiowanie byłoby ich pasją.

Pracuje Pan z człowiekiem specyficznym, bo onkologicznym. Czy w całej pracy zawodowej zdarzyło się Panu coś, co na długo odcisnęło ślad i pozostało w pamięci? Lekarz ma szczególne zadanie. Będąc z ludźmi nie tylko leczy, ale musi też być humanistą. Jest to bardzo ważne w takim miejscu, gdzie mamy do czynienia z Pacjentem szczególnym. Skąd czerpie Pan Profesor siły?

Wiele się uczę od Pacjentów. Widzę zachowania dzieci, których ojciec jest bardzo chory, jak wiele jest wówczas w ich postawie determinacji, dążenia do uzdrowienia dla rodziny. Widzę poświęcenie po to, aby w jakiś sposób poprawić los. Choroba nowotworowa, która się w rodzinie pojawia wyzwala niesamowite emocje i burzę uczuciową. Takie osoby są zdolne do niesamowitych poświęceń, do swoistego wspólnego przeżywania. To jest piękne. Szczególnie w tych trudnych sytuacjach. To bardzo ważna kwestia – odpowiedzialność za to, co się robi.

Czy radzi Pan Pacjentom i ich rodzinom, ale również swojemu zespołowi jak to wszystko znieść? Podtrzymuje Pan ich na duchu?

Pacjenci nie zawsze zachowują się w sposób racjonalny i to budzi w pierwszym odruchu sprzeciw. Pacjent zachowuje się nawet w sposób agresywny. W takich sytuacjach jednak należy to rozumieć. Musimy pomyśleć sobie jak byśmy reagowali, gdyby jak grom z jasnego nieba spadła na nas informacja o zagrożeniu naszego życia. Takie argumenty zwykle docierają. Pacjent onkologiczny ma w szpitalu specjalne prawa i jego dobro musi być najważniejsze. Musimy zrozumieć jego reakcje, nawet jeżeli jego zachowania są inne niż przyjęte w ogólnoludzkich kontaktach. My potrafimy sobie radzić z takimi trudnymi sytuacjami. Podstawa to zrozumieć Pacjenta, który jest chory na nowotwór. Jego reakcje, jego stosunek do tego, co będzie się działo i niecierpliwość są usprawiedliwione. Konieczne jest empatyczne podejście. Trzeba po prostu zrozumieć człowieka w danej sytuacji.

Terapia skojarzona w leczeniu nowotworów daje wiele możliwości. Jakie znaczenie w leczeniu skojarzonym odgrywa według Pana chirurgia?

Mamy olbrzymie szczęście, że pracujemy w ośrodku, w którym leczenie skojarzone jest standardem. Mamy możliwość zarówno kompleksowej diagnostyki, jak również leczenia skojarzonego. Pacjent przychodząc do tego szpitala może liczyć na pomoc na każdym etapie diagnostyki i leczenia onkologicznego. To jest niewątpliwa zaleta tego ośrodka. Sądzę natomiast, że w większości przypadków chorób nowotworowych leczenie operacyjne jest bardzo istotnym elementem leczenia skojarzonego i cieszę się bardzo, że tu na oddziale możemy stosować taką formę leczenia, nie waham się powiedzieć – leczenia nowoczesnego, w oparciu o techniki nieinwazyjne.

Panie Profesorze, mówi się dużo o rzucaniu palenia. Ostatnio głośno było o zakazie palenia w miejscach publicznych. Jakie mogą być skutki palenia i tak zwanego biernego palenia? Co Pan na ten temat sądzi?

Jestem zwolennikiem tego, aby każdy był odpowiedzialny za swoje zdrowie. Powszechnie wiadomo, że palenie szkodzi. Natomiast sądzę, że każdy człowiek niepalący powinien mieć prawo do tego, żeby w atmosferze wolnej od dymu przebywać, również w miejscach publicznych. Jest również udokumentowane w sposób naukowy, że palenie bierne powoduje 3-4 razy więcej zachorowania na choroby nowotworowe w stosunku do osób niepalących.

Zapewne prowadzi Pan Profesor zdrowy tryb życia. Słyszałam też o zamiłowaniu Pana do maratonów. Zdrowy tryb życia to konsekwencja tego, co robi Pan zawodowo?

To bardzo istotny temat. Ważne jest, aby prowadzić aktywny, zdrowy tryb życia. Warto znaleźć sobie jakąś formę aktywności fizycznej, którą lubimy. Nie musimy się zmuszać. Musi to być coś, co będzie nam sprawiać przyjemność, a nie tylko coś, co nam lekarz polecił. Trzeba sobie wybrać dyscyplinę, którą można uprawiać latami, bez konieczności odwoływania się do jakiegoś przymusu.

Trzeba pamiętać o tym, że zdrowy tryb życia to coś, co musimy ciągle kontynuować. Jeżeli przestaniemy, to po paru miesiącach wrócimy do stanu wyjściowego. Następna kwestia to właściwy sposób odżywiania się. Dodatkowo, unikanie dymu tytoniowego i ogólnie pojęty zdrowy tryb życia. Można zacząć od jakiejś lekkiej dyscypliny sportu, aby nie było przeciążeń i żadnego uszczerbku na zdrowiu. Zdrowe życie, sport w miłej atmosferze. Po prostu o to chodzi.

Panie Profesorze, przyjechał Pan do Bydgoszczy, powierzono Panu kierowanie Oddziałem Klinicznym Chirurgii Klatki Piersiowej i Nowotworów Centrum Onkologii w Bydgoszczy. Wydaje się, że to miejsce daje wiele możliwości do rozwoju. Czy Pan również ma takie zdanie?

Przed dwoma tygodniami były u nas dwie studentki z Bułgarii w ramach programu Erasmus. To co tu się wykonuje, jakie są procedury, jak jest traktowany Pacjent zrobiło na nich ogromne wrażenie. Było to dla nich wielkim przeżyciem w porównaniu do tego, co widziały w innych krajach europejskich i w porównaniu z tym, co się dzieje w Bułgarii. Niektóre instytucje zewnętrzne odbierają nas nawet z pewną dozą zazdrości. Jeżeli ktoś chce się zająć onkologią, to w tym szpitalu ma niesamowite możliwości rozwoju. Jest tu bardzo dobra kadra dydaktyczna, od której można się wiele nauczyć. Prowadzona jest również współpraca międzynarodowa, co stwarza dodatkowe możliwości. Poza tym, mamy nowoczesny sprzęt i cały czas się doposażamy. Nasza aparatura i sprzęt jest na najwyższym, europejskim poziomie. Mamy to, co jest potrzebne żeby diagnozować i leczyć Pacjentów. Nic nie powinno nas zaskoczyć.

Co jest najtrudniejsze w pracy oddziału, którym Pan kieruje? Czego Państwo byście sobie życzyli?

Mam szczęście kierować zespołem, w którym są ludzie odpowiedzialni. Ludzie, którym można zaufać. To znakomicie ułatwia pracę. Natomiast życzyłbym sobie, aby praca opierała się zawsze na współpracy między lekarzami i personelem, na szacunku i zrozumieniu. To sposób na życie. W taki sposób pracuje się łatwiej i lepiej.

Tego Panu Profesorowi oraz całemu zespołowi serdecznie życzymy.

Źródło: Zespół ds. Komunikacji Centrum Onkologii im. prof. F. Łukaszczyka w Bydgoszczy

12